Szanowni Państwo, wbrew pozorom podziały z okresu zimnej wojny nie stały się historią. Dość spojrzeć na analizy Tony’ego Judta czy Richarda Wolina, by zdać sobie sprawę, jak skutecznie utrwalone są stereotypy dzielące Europę na pół. Nie można udawać, że Stary Kontynent został zjednoczony i nie ma tu już nic do dodania. W interesującej, niedawno opublikowanej książce „The Wind from the East. French Intellectuals, the Cultural Revolution, and the Legacy of the 1960`s”, Richard Wolin stwierdza między innymi: „jest godne uwagi, że po upływie czterdziestu lat rok 1968 pozostaje obowiązkowym punktem odniesienia dla współczesnej polityki”. Dlaczego? Rodzima lewica mogła się zachwycać dziedzictwem lat 60., lecz są to tylko sentymentalne wizje, które z przeszłością nie mają wiele wspólnego. Dyskutujemy o różnych interpretacjach wydarzeń 1989 roku, a tymczasem nawet co do europejskiej wizji 1968 roku nie ma zgody.

W publikowanym dziś tekście Richard Wolin prezentuje w skrócie najważniejsze tezy swojej książki. Adam Michnik w rozmowie z Karoliną Wigurą w zakładce „Pytając” tłumaczy specyficzne zatrzaśnięcie Wolina w perspektywie Zachodu w interpretacji roku 1968 specyfiką owego czasu. Z kolei Aleksander Smolar traktuje książkę Wolina jako pretekst do kilku refleksji na temat roku 1968, łącząc doświadczenia z polskiego i francuskiego kręgu kulturowego. Wreszcie Kacper Szulecki zdecydowanie polemizuje z Wolinem. Wiatr od Wschodu bynajmniej nie pachniał sosem sojowym, ale gotowaną kapustą – pisze.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja



1. RICHARD WOLIN: Wiatr ze Wschodu
2. ADAM MICHNIK: Skażenie przemocą
3. ALEKSANDER SMOLAR: Maj 1968. Książka Richarda Wolina jako pretekst
4. KACPER SZULECKI: Intelektualny wiatr ze wschodu niósł zapach gotowanej kapusty


* * *

Richard Wolin

Wiatr ze wschodu

Jest godne uwagi, że po upływie czterdziestu lat rok 1968 pozostaje obowiązkowym punktem odniesienia dla współczesnej polityki. Jedną z obietnic Baracka Obamy, złożonych podczas wyborów prezydenckich z 2008 roku, było wzniesienie amerykańskiej polityki na płaszczyznę jedności, ponad podziały z lat 60. Podobnie podczas wyborów prezydenckich we Francji w 2007 roku dwójka kandydatów czuła się zobowiązana do zajęcia stanowiska wobec dziedzictwa Maja ‘68 roku. Dla ostatecznego zwycięzcy, Nicolasa Sarkozy’ego, wydarzenia roku 1968 służyły jako symbol negatywny. Wykorzystując społeczne poczucie braku bezpieczeństwa, wywołane serią zamieszek na imigranckich przedmieścia francuskich miast, Sarkozy określił Maj ‘68 roku momentem zwrotnym w historii Francji, w którym zmalała rola władzy, a górę wzięła moralna anarchia.

Również w Niemczech lata 60. traktowane są jako ważny punkt odniesienia dla zrozumienia współczesnej polityki. W 2001 roku pojawiły się zdjęcia ukazujące ówczesnego ministra spraw zagranicznych i uczestnika rewolty ‘68 roku Joshkę Fischera, ze złością rzucającego cegłą w policjanta podczas demonstracji w 1973 roku. Wśród konserwatystów obraz – przedstawiający konfrontację sprzed 30 lat wcześniej – wywołał prawdziwą powódź oskarżeń, wedle których Fischer nie nadawał się na piastowane przez siebie stanowisko. Ujmując rzecz ogólniej, epizod ten dał początek fali analiz niemieckiej narodowej duszy co do tego, jak opisać frapujący polityczny zgiełk sprzed trzech dekad.

Pod wieloma względami rok 1968 był annum mirabilis o globalnych reperkusjach politycznych. Widmo rewolucji zmaterializowało się w Pekinie, Meksyku, Nowym Jorku, Chicago, Berlinie, Warszawie i Pradze, gdzie, co tragiczne, nadzieje na „socjalizm z ludzką twarzą” zostały brutalnie zmiażdżone przez gąsienice sowieckich czołgów.

Wiatr ze Wschodu

Historia zaczyna się od małej grupy goszystów – działaczy politycznych, którzy usytuowali siebie i swoje poglądy na lewo od Francuskiej Partii Komunistycznej – uczniów marksistowskiego filozofa Louisa Althussera z prestiżowej École Normale Supérieure. Zafascynowani wydarzeniami politycznymi dokonującymi się na drugim końcu świata, zaczęli poważnie identyfikować się z Chinami Mao, które uznali za panaceum na wielorakie bolączki polityczne wielkomiejskiej Francji.

Nikt nie potrafił mówić po chińsku, nie było mowy o wiarygodnych informacjach o ówczesnych Chinach, jako że Mao skutecznie uniemożliwił dostęp do nich osobom z zewnątrz. Nie stanowiło to jednak problemu. Im mniej owi normaliens wiedzieli o Państwie Środka, tym bardziej pasowało to do ich celów. Chiny doby rewolucji kulturalnej stały się ekranem projekcyjnym, testem Rorschacha dla ich najskrytszych radykalnych nadziei i fantazji politycznych, które w gaulistowskiej Francji nie mogły znaleźć realnego ujścia. Stały się ucieleśnieniem „świetlanej utopijnej przyszłości”. Przez „stawanie się Chińczykiem”, przyjmowanie nowej tożsamości francuskiego wcielenia czerwonogwardzisty, dysydenccy althussersi starali się odkryć na nowo samych siebie. W ten sposób chcieli zmazać z siebie piętno potomków kolonistów i szerzej – burżuazji.

Francuska Partia Komunistyczna lubowała się w umniejszaniu roli maoistów ze względu na ich niewielką liczebność, traktując jako groupuscule – małą grupę. Gdyby nie polityczna niezdarność rządu prezydenta Pompidou, który wiosną 1970 roku gwałtownie nakazał aresztowanie maoistowskich przywódców i zakazał kolportażu ich prasy, historia tej grupy byłaby, na tle wydarzeń maja 68’ roku, tylko nieznacznym dodatkiem. Jednak ze względu na ciężką rękę owej władzy, nikomu nieznani maoiści z dnia na dzień stali się cause célèbre. Nie kto inny jak Jean-Paul Sartre przejął maoistowską gazetę w geście oporu wobec arbitralnych gestów polityków. Z kolei lider The Rolling Stones Mick Jagger przerwał pewnego razu koncert na stadionie Palais des Sports, by zażądać zwolnienia uwięzionych maoistów. Nagle i niespodziewanie maoizm stał się elementem politycznego szyku. Zaczął przyciągać znaczących intelektualistów – Michela Foucaulta, jak i luminarzy „Tel Quel” w rodzaju Philippe’a Sollersa czy Julii Kristevej – którzy dostrzegli w maoizmie twórcze rozwiązanie męczącego Francję politycznego paraliżu. Partia Socjalistyczna była w kompletnym chaosie. Komuniści stali się „partią porządku”. Gauliści, z Pompidou na czele, dosadnie odmówili rezygnacji ze sprawowania władzy. A jednak to lewicowa groupuscule aktywna w Dzielnicy Łacińskiej w wielu aspektach stała się spadkobierczynią emancypacyjnej pogoni Maja ’68.

To właśnie wtedy francuscy intelektualiści nauczyli się podążać za w równej mierze, jak przewodzić. W rezultacie wydarzeń 1968 roku i kontaktu z maoistami pożegnali się z jakobińsko-autorytarnym modelem politycznym, w którym wcześniej byli tak rozkochani. Przestali zachowywać się jak „mandaryni” i zinternalizowali cnoty demokratycznej pokory. W następstwie Maja ’68 dostosowali się do nowych form i sposobów walki społecznej. Pomajowa świadomość niesprawiedliwości polityki, związanej z wertykalnym modelem góra-dół, wyczuliła ich na cnoty „społeczeństwa” i oddolnej walki politycznej. W konsekwencji francuskie życie intelektualne zostało całkowicie przeobrażone. Sartre’owski model intelektualisty zaangażowanego został podtrzymany, lecz jego treść totalnie przekonfigurowana. Wgląd w słabości awangardy politycznej skłaniał pisarzy i myślicieli francuskich do przewartościowania Dreyfusowskiego uniwersalnego intelektualisty: intelektualisty, który miał zawstydzać posiadaczy władzy demonstrowaniem ponadczasowych prawd moralnych.

Interpretacja w poszukiwaniu zdarzenia

Często mówi się, może tylko na wpół serio, że Maj ‘68 we Francji jest „interpretacją” w poszukiwaniu „zdarzenia” – w ten sposób historycy, eksperci i politycy zgodnie starali się narzucić intelektualny sens sekwencji zdarzeń, która na każdym kroku zdaje się przeciwstawiać możliwości stworzenia schludnej koncepcyjnej spójności.

Zarówno we Francji, jak i w Stanach Zjednoczonych pomysł, że lata 60. były niekwestionowaną katastrofą, stał się zasadniczym elementem ideologii konserwatywnej. Po tej stronie Atlantyku jednym z powszechnych elementów neokonserwatywnego sposobu pisania historii, tłumaczących powojenny brak równowagi społecznej – miejskie zamieszki, narkomanię, zwiększoną liczbę rozwodów i spadek szacunku dla władzy – jest bezpośrednie wywodzenie ich z lat 60., nazywanych przez nich jedną z najbardziej katastrofalnych dekad w historii USA. Norman Podhoretz, jeden z ojców założycieli neokonserwatyzmu, uważa, że lata 60. oznaczały rozpoczęcie procesu nieodwracalnego schyłku kultury: „Audenowska tania i nieuczciwa dekada to były, oczywiście, lata 30.; jej przemyślne nadzieje koncentrowały się na konstrukcji raju dla robotników w Związku Sowieckim. Nasz odpowiednik tego okresu to lata 60., a ich mniej przemyślne nadzieje koncentrowały się nie na konstrukcji… lecz na destrukcji – destrukcji instytucji, które stworzyły amerykański styl życia”. W oczach Newt Gingrich historia amerykańska przez 350 lat była narracyjnie koherentna – aż do lat 60., kiedy to ze względu na ekscesy liberalnych elit i kontrkulturowy hedonizm wszystko uległo rozpadowi.

Filozof polityki i straussista Allan Bloom idzie o krok dalej, sugerując, że nowa lewica była, w swej istocie, odrodzeniem Hitler Jugend. „Historia zawsze się powtarza – zauważa Bloom – uniwersytet amerykański lat 60. doświadczył tego samego demontażu struktury racjonalnego badania, jaki nastąpił w latach 30. na uniwersytecie niemieckim”. Stanowisko Blooma prezentuje niepokojący obraz uczelni obleganych przez podatne na przemoc grupy afroamerykańskich studentów. Oraz zazwyczaj liberalną administrację uniwersytetu, bez wahania uginającą się pod ich żądaniami. Tłum studentów, niby owce czy lemingi, wiedzione irracjonalnym poparciem, po prostu dał się ponieść. Tymczasem wykształcone elity posiadające „właściwy rozum” – Bloom i jego kompani – miały być marginalizowane i odrzucane. Niby protagoniści platońskiej alegorii jaskini, widzieli oni światło słoneczne, tylko oni wiedzieli, gdzie naprawdę tkwi Prawda, lecz hoi polloi, zaślepiony pasją, odmawiał uwzględnienia ich rady. Jednak gdy przychodzi do oceny przemocy i grabieży dokonywanych przez siły porządkowe, książka Blooma zastanawiająco milczy.

Gdyby schwycić neokonserwatywną „konwencjonalną mądrość” o pokoleniu lat 60. i postawić ją na głowie, zapewne znaleźlibyśmy się znacznie bliżej prawdy. Zamiast być źródłem rozpowszechniającej się niemoralności, generacja lat 60. była wyjątkowo „moralna”. Dla wielu działaczy nakazy sprawiedliwości społecznej stały się obsesją, a „życie w prawdzie” – prawdziwym credo. Bractwo neokonów przeoczyło fakt, że aby stać się „jeźdźcem wolności” na Południu rządzonym przez prawa Jimiego Crowa, być gotowym zaryzykować aresztowanie na rzecz wolności słowa i zgromadzeń, demonstrować przeciwko niesprawiedliwym wojnom, spalić swoją kartę poboru do wojska, dobrowolnie wyemigrować zamiast zabijać – czego armia często wymagała – niewinnych cywilów, trzeba było mieć potężne zasoby odwagi cywilnej.

Skrucha intelektualistów

Od osiemnastego stulecia francuscy pisarze i intelektualiści cieszyli się statusem świeckiej arystokracji. W republikańskiej Francji funkcjonowali jako arbitrzy w sprawach Prawdy, Słuszności i Dobra. Trend ten osiągnął swój szczyt podczas sprawy Dreyfusa, gdy – pod kuratelą Emila Zoli – intelektualiści pomogli odwrócić niesprawiedliwość, której ofiarą padł niesłusznie uwięziony oficer.

W 1968 roku powstanie majowe przyniosło francuskim intelektualistom lekcję pokory. Nikt tego nie przewidział. Strukturaliści wypowiedzieli słynne oświadczenie, iż zmiana historyczna była iluzoryczna. „Wydarzenia” – stwierdzili – były sprawą przeszłości. Główny nurt lewicy spoglądał na francuską klasę robotniczą jako na tę, która wypełni wyznaczoną jej rolę grabarza kapitalizmu. Jednak, po prawdzie, francuscy robotnicy byli dość zadowoleni, mogąc cieszyć się owocami powojennej obfitości: les trentes glorieuses albo „wspaniałe trzydziestolecie”. Zatem, gdy wybuchła majowa rewolta, intelektualistom pozostała do odegrania jedynie seria większych i mniejszych ról – zadań służebnych, do których owa dumna gildia była w przeważającej mierze nieprzyzwyczajona. W swoim iście marxisant odchyleniu powojenna francuska kultura polityczna była wciąż przede wszystkim skoncentrowana na miejscu pracy. A jednak rewolta wybuchła gdzie indziej: w Nanterre, na Sorbonie i na krętych uliczkach Dzielnicy Łacińskiej. Jedynymi intelektualistami, którzy właściwie przewidzieli zmianę parametrów rewolty, byli ci, którzy znajdowali się „na lewo od lewicy”: goszyści, związani z nowatorskimi, awangardowymi organizacjami, takimi jak Sytuacjoniści czy Socialisme ou Barbarie. Jedną z cech charakterystycznych majowej rewolty było to, że ideały demokracji bezpośredniej i kontroli pracowniczej przesunęły się z peryferii do centrum.

Patrząc wstecz, łatwo jest wykpiwać francuskich intelektualistów z ich nadmiernie łatwowierną maoistyczną tolerancją dla spraw politycznych. Dziś ekscesy i brutalność rewolucji kulturalnej zostały dobrze udokumentowane. Chiny również dawno zeszły z rewolucyjnego kursu, wyznaczonego przez Wielkiego Sternika. Mao mógł być uzdolnionym militarnym strategiem. Jednak gdy jego polityka została wprowadzona w życie, okazała się kapryśna, samolubna i napędzana rodzajem ideologicznej żarliwości, prowadzącej do gigantycznego chaosu, oraz rujnująca miliony istnień ludzkich.

Gdyby dzieje francuskich intelektualistów i maoizmu były tylko opowieścią o głupocie politycznej, nie warto byłoby o nich nawet wspominać. Z dzisiejszego punktu widzenia maoistyczne upojenie, które ogarnęło Francję na początku lat 70., jawi się jako pokoleniowy obrzęd przejścia. Dla studentów i intelektualistów identyfikacja z chińską rewolucją kulturalną stała się strategią ucieczki z kaftana bezpieczeństwa ortodoksyjnego marksizmu. Rewolucyjne Chiny bardzo wcześnie przestały być empirycznym punktem odniesienia, a stały się kliszą: projekcją goszystowskiego imaginarium politycznego. Jak później wyjaśniali sami maoiści, problemem stały się „Chiny w naszych głowach”. Figura „rewolucji kulturalnej” oderwała się od swoich azjatyckich korzeni geopolitycznych i, nieoczekiwanie dla wszystkich, wplotła się w wątek „krytyki życia codziennego”, wypracowanej przez kulturalną awangardę francuską lat 60. – podręcznikowy przykład niezamierzonych konsekwencji.

Majowy ruch był jutrzenką „intelektualisty-proroka”: pisarza czy myśliciela-celebryty, który przypisywał sobie uprzywilejowany wgląd w bieg historii i wytyczał marszrutę zamroczonym masom. Aktywiści ruchu studenckiego pomogli odkryć na nowo leksykon politycznego radykalizmu. Zaciekle przeciwstawiając się idei rewolucyjnej awangardy, wykonali oni ważny krok, spychając leninowski model na śmietnik historii.
Nowy duch pokory miał się wyrazić w koncepcji „intelektualisty szczególnego”, który dokonuje aktów kontestacji w konkretnych walkach lokalnych. Foucault i jego zwolennicy porzucili tym samym uświęconą tradycją rewolucyjną nadzieję na utopijną świetlaną przyszłość, wybierając „opór”, który zawsze był osadzony w określonych warunkach lokalnych.

Przyjęcie modelu intelektualisty szczególnego przez Foucaulta nie było jednak ostatnim słowem. Ludzie pokolenia roku 1968 uświadomili sobie, że nie mogą obyć się tak całkiem bez Dreyfusowskiego ideału intelektualisty uniwersalnego, który moralnie zawstydza władzę – jaka by ona nie była – stawiając jej przed oczami wyższe idee Prawdy i Sprawiedliwości. Druzgocący efekt pierwszego na Zachodzie wydania opisu sowieckich gułagów Sołżenicyna w roku 1975, wraz z ujawnieniem makabry Pól Śmierci w Kambodży – kolejny drastycznie poroniony eksperyment rewolucji kulturalnej – pozwoliły przekonać francuskich intelektualistów, że prawa człowieka znowu zasługują na uwagę. Niewielu wierzyło, że stanowią one polityczne panaceum. Większość jednak zgadzała się, że państwo prawa działa jak „magiczna ściana”, prawno-polityczny bufor, który pozwala powściągnąć despotyzm, a tym samym uniknąć najgorszego. W ten sposób antyautorytarny duch ruchu majowego stał się pożywką dla rozwoju przemyślanego i możliwego do utrzymania credo politycznego.

* Richard Wolin, historyk, politolog i prawnik. Profesor CUNY.

** Przeł. Robert Tomaszewski, Marta Bucholc i Karolina Wigura.

Do góry

* * *

Adam Michnik

Skażenie przemocą (fragment wywiadu z zakładki „Pytając”)

Określenie czegoś w historii obowiązkowym punktem odniesienia jest zawsze ryzykowne. Poza oczywiście takimi fenomenami, które rzeczywiście zmieniają świat w sensie fizycznym. W dwudziestym wieku mieliśmy tylko trzy wydarzenia, o których coś takiego można powiedzieć z przekonaniem: dwie wojny światowe i upadek komunizmu. Natomiast jeśli dobrze rozumiem intencje Wolina, chodzi mu raczej o to, że rok 1968 był wydarzeniem centralnym dla ukształtowania się pewnego pokolenia. W tej materii z pewnością ma rację. Nie ma natomiast racji, eliminując ze swojego myślenia Europę Środkowo-Wschodnią. […] Według mnie rok 1968 ukształtowany został w zasadniczej mierze przez Praską Wiosnę. Sowiecka interwencja w Czechosłowacji stanowiła faktyczny koniec komunistycznych iluzji w całej tej części świata. W polskiej perspektywie oprócz tych wydarzeń tamten czas oznaczał jeszcze coś więcej. Oto na naszych oczach komunizm, 12 lat po Polskim Październiku i 23 lata po wojnie, sięgnął po retorykę semifaszystowską. Szok był tak wielki, że nawet Adam Schaff – człowiek, jak go określaliśmy wtedy, „z tamtej strony ulicy”, pisał o komunofaszyzmie.

[…] Data, o której mówimy, została zapamiętana zupełnie inaczej we Francji, Stanach Zjednoczonych, Niemczech. Inaczej także na przykład w Meksyku, gdzie stoi dziś wielki pomnik ofiar masakry, dokonanej właśnie w tamtym roku. Jeżeli popatrzy pani uważnie na polskie narracje o 1968 roku, zobaczy pani, że tam z kolei nie ma miejsca na Meksyk czy Berkeley. Że tylko bardzo rzadko jest miejsce na Włochy czy Paryż. My również jesteśmy absolutnie skoncentrowani na sobie.

* Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”.

Czytaj dalej: Tutaj.

Do góry

* * *

Aleksander Smolar

Maj 1968. Książka Richarda Wolina jako pretekst

Paryski Maj ‘68 roku był przedstawiany na różne sposoby. Mój francuski mistrz i wielki myśliciel Raymond Aron, który miał dla Maja uczucia lekceważenia, jeżeli nie pogardy, redukował owo zjawisko do karnawału i psychodramy (w „La Révolution introuvable”). W innych wczesnych interpretacjach widziano w ‘68 roku nowa erę walk klasowych, które miały się odcisnąć głęboko na społecznym rozwoju. Tak widzieli Maj socjolog Alain Touraine (w „Le Communisme utopique”) i znani intelektualiści lewicowi Edgar Morin, J.-M. Coudray, Claude Lefort (w „La Brèche”). Ale 1968 był też opisywany jako proces, który przyspieszył modernizację kapitalizmu we Francji. Obalając bowiem bariery społeczne, blokujące unowocześnienie Francji, osiągał rezultaty przeciwne do zamierzonych przez aktorów wydarzeń (Regis Debray „Modeste contribution”). Maj był też opisywany jako wyraz konfliktu pokoleń (Henri Weber „Que reste-t-il”), gdzie wymiar rewolucyjny był swoistym teatrem, który jednak miał realne konsekwencje dla francuskiego społeczeństwa, zwłaszcza jeżeli chodzi o zmiany kulturowe.

Nie brakuje też, od lat 90., analiz bardzo krytycznych. Coraz częściej czytać można o Maju jako momencie zbiorowej nieodpowiedzialności, który przyczynił się istotnie do zablokowania możliwych przemian we Francji (François Goetz „Mai 68, une imposture qui nous a coûté cher” oraz Laurent Guimier i Nicolas Charbonneau „Génération 69. Les trentenaires ne vous disent pas merci”). Luc Ferry i Alain Renaut (w „La Pensée 68. Essai sur l’anti-humanisme contemporain”) dowodzili, że w istocie indywidualizm lat 80., wyrażający się w apatycznej, egotycznej obojętności Francuzów, miał mieć swoje źródła właśnie w ruchu ‘68 roku. Marsz ku narcystycznemu indywidualizmowi, opisywany przez Gilles Lipovetsky’ego („L’Ere du vide. Essais sur l’individualisme contemporain”) miał doznać silnego przyspieszenia właśnie w roku 1968.

***

Richard Wolin, w niedawno wydanej książce „The Wind from the East: French Intellectuals, the Cultural Revolution, and the Legacy of the 1960s” koncentruje się na fragmencie Maja, na radykalnej maoistowskiej grupie, która wycisnęła silne piętno na ówczesnych wydarzeniach i ich późniejszej interpretacji. Z grupą tą byli związani tak wybitni intelektualiści jak Michel Foucault i Jean-Paul Sartre (których skądinąd nic poza tym nie łączyło). Sartre wzywał wówczas do tworzenia trybunałów ludowych, jako odpowiedzi na burżuazyjną sprawiedliwość (czy niesprawiedliwość). Mobilizował też studentów przeciwko swojemu przyjacielowi z młodości, Raymondowi Aronowi, wzywając do zdobywania aronowskiej barykady. Foucault z kolei bronił ludowej sprawiedliwości, której sądy nie są potrzebne, na wzór masakry z września 1972 roku.

Z młodszego pokolenia – ale dziś już bardziej niż dojrzałego – które odgrywa obecnie istotną rolę we Francji, można wymienić André Glucksmanna, który w czasie swojej maoistowskiej przygody wierzył, że Francja jest krajem faszystowskim. Inny „nowy filozof” lat 70., Bernard-Henri Lévy, pisał o Maju jako o jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Francji. Z długiej listy osób dziś znanych wymieńmy jeszcze tylko Bernarda Kutchnera, który dopiero co był Ministrem Spraw Zagranicznych. Zasłynął jednak przede wszystkim jako lekarz niosący pomoc w odległych zakątkach świata, za co stworzona przez niego organizacja „Lekarze bez Granic” otrzymała Nagrodę Nobla.

Nie ma już w Paryżu maoistów. Z wyjątkiem dziwnego przypadku filozofa Alaina Badiou, który do dziś gotów jest bronić Czerwonych Khmerów, posługując się porzekadłem Mao, iż „rewolucja nie jest wieczornym przyjęciem”. To, co u Wolina jest interesujące, chociaż nie do końca oryginalne, to pokazanie niezamierzonych konsekwencji Maja ‘68. Maoizm pozwolił pokoleniu zaangażowanej młodzieży odkryć problematykę praw człowieka. Maoiści żyli z „Chinami w głowach”, ale ich zaangażowanie pozwalało na lepsze poznanie własnego społeczeństwa. Zgodnie ze słowami Mao, że „trzeba zejść z konia, żeby zerwać kwiat”, wielu idealistycznych maoistów poszło do fabryk, zajęło się warunkami życia robotników, ale też i więźniów. Również dzięki grupom pozostającym pod wpływem Mao wkroczyły na plac publiczny aktywne grupy homoseksualistów. Nie mówiąc o wspomnianym przypadku Koutchnera i jego przyjaciół, którzy nieśli pomoc i swoje idee w Afryce, Azji i Europie.

Dla Wolina, jeżeli Francja jest dziś mniej autorytarna niż w okresie powojennym, jeżeli burzliwie rozwijają się różne organizacje społeczne, jest to jeden z owoców Maja 1968 i jego prochińskiej mutacji. Proponuje on interpretację radykalnie inną niż te, które z Majem wiążą egoistyczny indywidualizm, narcyzm, moralny relatywizm, a choćby i przygotowanie nowej fazy globalnego kapitalizmu. Ostatnio – wspomnijmy na marginesie – pojawiły się prace, które dowodzą, że prawdziwą wielkość osiągnął ów Maj w swoim wymiarze plebejskim, a nie studencko-intelektualnym. Robotnicze demonstracje i strajki objęły wówczas 10 milionów osób. Zaczęli buntować się imigranci. Nie mówiąc już o ruchach kobiecych, których plebejskość była jednak wątpliwa. Maj 1968 w swojej niejednoznaczności, wielowątkowości, poddawany radykalnie odmiennym interpretacjom, pozostaje wydarzeniem dość wyjątkowym. Nawet na tle bardzo burzliwego i gdzie indziej roku.

* Aleksander Smolar, publicysta, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego.

Do góry

* * *

Kacper Szulecki

Intelektualny wiatr ze wschodu niósł zapach gotowanej kapusty

Któż z obdarzonych odrobiną lewicowej wrażliwości nie pomyślał choć przez chwilę: „jakże by to było pojawić się w Paryżu w 1968!”. To i tak postęp wobec dziecinnych marzeń o byciu powstańcem warszawskim (albo łączniczką, marzenia bywają uwarunkowane genderowo). Mit annus mirabilis jest naprawdę atrakcyjny. Szczególnie że, jak powiedział mi kiedyś jeden z uczestników polskiego Marca, u podstaw francuskiego Maja leżało pragnienie, by „chłopcy mogli wreszcie spać u dziewczynek i na odwrót”. Konserwatystów zdaje sie irytować zwłaszcza ta obyczajowa podstawa rewolucyjnego roku. Obyczajowa podstawa ma jednak polityczną nadbudowę. To na jej obronie skupia się Richard Wolin.

Najbardziej w tekście Wolina uderza apologetyczny ton, zestawiony z wymachiwaniem pięścią przed nosem neokonserwatywnym chochołom. To drugie można przemilczeć, tym bardziej, że znaczna część polskiej debaty publicznej do okładania chocholich karykatur przeciwnika się sprowadza. Jednak owa pierwsza cecha jest mocno zastanawiająca. W usprawiedliwianych przez Wolina maoistycznych sympatiach młodych gauschiste’ów leży klucz do zrozumienia różnicy miedzy rokiem 1968 na tzw. Zachodzie i Wschodzie. Klucz istotniejszy nawet niż kapitalistyczno-socjalistyczna dychotomia.

To stała śpiewka: ci z Zachodu naiwni, ci ze Wschodu tępi, ciemni albo zacofani. A tak naprawdę w Warszawie, Pradze i Paryżu legendę 1968 roku budowali niemal tacy sami ludzie. To, że byli pierwszym powojennym pokoleniem, łączyło ich bardziej, niż mogła podzielić Żelazna Kurtyna. Różnica jest jednak taka, że o ile liderzy ‘68 po wschodniej stronie nie mają się czego wstydzić, to ci po zachodniej chyba jednak trochę tak. A Wolin w swoim wymyślnym usprawiedliwianiu ich maoistycznych sympatii tylko to potwierdza.

Więc jednak naiwni?

Zachodnioeuropejski ’68 nie ma dziś wiele do zaoferowania – poza romantycznym mitem buntu i negatywną krytyką drobnomieszczańskiej mentalności. To „wschodnioeuropejscy” buntownicy mieli w tym okresie przewagę intelektualną i moralną. Także dlatego, że potrafili myśleć w sposób otwarty i rozmawiać z grupami, w które ich zachodni koledzy mogli najwyżej cisnąć cegłą. Mieli też za sobą ważną i bolesną lekcję, którą bezskutecznie już od lat 50. próbował przekazać zachodnim kręgom progresywnym Czesław Miłosz w „Zniewolonym umyśle”.

Mimo jego względnej porażki, jeśli prześledzić krążenie idei, do lat 80. to raczej Wschód zmienia Zachód, a nie na odwrót. Choć od połowy lat 70. środkowoeuropejska opozycja wchodzi w dość intensywny dialog z zachodnimi kręgami soixante-huitarde’ów (wtedy już Zielonych), nie jest to dialog równorzędny. Pomarcowi polscy intelektualiści czy czechosłowaccy osmašedesátníci mieli prawo patrzeć na swoich francuskich czy niemieckich odpowiedników trochę z góry i protekcjonalnie, tak jak wcześniej Miłosz na Sartre’a. Wyprzedzali ich bowiem o kilka kroków w ideowym rozwoju. Koncepcje społeczeństwa obywatelskiego, demokratyzacji, nie-komunistycznej lewicowości, etyki politycznego działania czy wreszcie radykalnej rewizji europejskiej geopolityki to częściowo zapomniane dziedzictwo dysydentyzmu. Odstawianie ich na półkę zaczęło się pod koniec lat 80., kiedy to kompleksy Wschodu ze sfery materialnej (ubogi kuzyn) zostały ostatecznie przestransponowane na sferę intelektualną (głupi kuzyn).

Kiedy już ktoś raz się do nich na nowo dokopie, trudno poważnie traktować szamotaniny Maja ’68. A tym bardziej ich ideowe podstawy, których zdaje się bronić Wolin. Wiemy bowiem, że droga od „ortodoksyjnego marksizmu” ku demokratycznej lewicowości nie musiała wcale prowadzić przez, choćby wyobrażone, maoistyczne Chiny. To był ślepy zaułek i nie bardzo rozumiem, jaką wartość dodaną ma nieść ponowne jego odkopywanie. Historia „nowej lewicy”, która zaczyna się na Sorbonie w 1967, a nie na Wydziale Historii UW w 1964, w Berlinie, a nie w Pradze – jest wtórna i powiela tylko identyczny hegemoniczny schemat, jak ten, na którym powstał „Koniec historii” Fukuyamy. Jeśli argumentacja Wolina tego nie uwzględnia – to ją odrzucam. Widać zacofany ze mnie Wschodnioeuropejczyk.

Naprawdę warto pamiętać, że radykalne i demokratyczne kręgi na Zachodzie rzeczywiście zmieniał „wiatr wiejący od Wschodu”. Pachniał on jednak raczej gotowaną kapustą niż sosem sojowym.

* Kacper Szulecki, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech. Współtworzy Instytut Badań nad Środowiskiem i Polityką ESPRi we Wrocławiu.

Do góry

* * *

*Autorzy koncepcji numeru: Richard Wolin i Jarosław Kuisz.
* Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 98 (48/2010) z 23 listopada 2010 r.