Paweł Timofiejuk
Złodzieje są wśród nas… i są z tego dumni!
Refleksje składające się na ten tekst zbierały się już od dłuższego czasu. Odkładały się, dawały oglądać i obserwować w sieci. Napływały wciąż z nowych miejsc, czasami wręcz zaskakujących. Ale zacznijmy od początku…
Był październikowy wieczór, gdy moja luba wróciła z pracy i podjęła komiksową tematykę. To u niej rzadkie, a więc temat musiał ją poruszyć. Parę tygodni wcześniej poznała w pracy człowieka, który lubi komiksy i czyta je namiętnie. Cóż, jej radość całkowicie wyparowała, gdy podczas drugiej rozmowy okazało się, że te komiksy ma on tylko w jednej formie – skanów na twardym dysku swojego komputera. Tam z lubością wczytuje się w „Lucyfera” z Egmontu, a najbardziej uwielbia „Kaznodzieję”. Padło pytanie: „Skoro tak lubisz komiksy, to czemu je kradniesz, a nie kupujesz?”. Człowiek niemal trzydziestoletni w odpowiedzi zaczął udawać idiotę, że pierwsze słyszy, by istniały wersje papierowe tych komiksów, a i tak nigdzie nie można ich znaleźć. Niestety, nie trafił na kogoś, kto się łatwo poddaje i temat był drążony dalej. Skoro potrafi znaleźć skany w sieci, to na pewno natknął się na linki do papierowych wersji w sklepach internetowych. Ba, przecież zazwyczaj skanujący nie próbują nawet usuwać ostatnich stron okładki, gdzie są wyraźnie napisane cena i wydawca, np. „Kaznodzieja 1” – czas szukania ok. 10 sekund (sic!). No i wtedy wyszło, że rzeczony miłośnik sztuki nie czyta komiksów papierowych z paru powodów, o których za chwilę. Najważniejsze było ostatnie stwierdzenie, że wydawcy i tak mają pieniądze, a w związku z tym głowa ich nie zaboli, że ileś tam osób po prostu sobie komiks ukradnie, bo trzeba mówić wprost, a nie relatywizować. Mamy więc problem, ale czy istotny dla rynku?
No i tu zacząłem grzebać, grzebać i grzebać.
Po pierwsze „skanlacje” i środowiska zajmujące się amatorskimi tłumaczeniami. Działają nielegalnie, w wypadku komiksu nie tylko w Polsce, nie istnieje bowiem chyba kraj z prawem, które pozwala na takowy byt łamiący prawa autorskie. Oczywiście każda z tych grup ma mnóstwo ideologicznych wyjaśnień swojego istnienia, ale zapomina o jednym – w ten sposób zniechęca wydawców do podejmowania inicjatywy w zakresie zakupu praw tych publikacji, które są już dostępne w skanach. Po co kupować licencję na coś, co posiada już większość zainteresowanych w Polsce? Z drugiej strony, po co sprzedawać coś do Polski, skoro tu jest to kradzione, a prawa autorów nie są chronione – z opowieści innych wydawców wiem, że takie wypowiedzi padały już ze strony zagranicznych kontrahentów. Nie w tym jednak sedno sprawy. Najciekawsze jest to, że z jednego forum translacyjnego korzysta 3000 użytkowników! Dużo? Mało? Może wystarczy przypomnieć, że najczęściej nakłady komiksów w Polsce oscylują w okolicach tysiąca egzemplarzy. A więc skanami bawi się trzy razy więcej ludzi, niż wynoszą nakłady większości komiksów. Nakłady, nie sprzedaż. Świetnie! Znaczy to ni mniej, ni więcej, że gdy w magazynie wydawcy zostaje połowa z tysięcznego nakładu popularnych „Marvels”, to w tym czasie co najmniej 3000 (tych jawnych) złodziei czai się, aby ukraść towar. Znaczy to, że słabość polskiego rynku komiksów leży nie tylko w dystrybucji, kryzysie i innych roztrząsanych przez „znawców” powodach, ale też w niechęci do płacenia za dobra kultury. I to dobre przejście do drugiej refleksji.
Popularne hasło: „Komiksy w Polsce są za drogie!” to doskonałe usprawiedliwienie modelu zachowania polegającego na tym, że na jednej posiadówie z piwkiem w pubie można puścić 50 zł, ale wydać na dzieło kultury (jest to problem szerszy, niż li tylko komiksy) tyleż samo nie uchodzi. Przecież każdy z nas może robić to, co robią twórcy, więc dlaczego oni się w ogóle domagają jakichś pieniędzy? Pieniądze są na chleb, piwko, samochody i kobiety, a nie na utrzymywanie darmozjadów, których rzeczy można z łatwością znaleźć w sieci. Poza tym przeczytam/obejrzę i co? I tyle tego? Po co więc płacić? Takie myślenie prowadzi do tego, że nie istnieje w Polsce rynek kultury, a dobra kultury, w tym i komiksy, są dostępne w coraz węższym zakresie, przez co stają się coraz droższe. I tu następuje powrót do powtarzanej non stop mantry: „Są za drogie!”. Mantry powtarzanej aż do absurdu, gdyż jak się ostatnio okazuje, nawet komiks z ceną 8 zł za ponad 40 stron jest za drogi, a skany komiksów z cenami 6 zł (kiedyś) i 7 zł (teraz) walają się po polskim internecie. To obala mit, że komiksy są za drogie, ponieważ nie ma znaczenia, ile będą kosztować – i tak będą kosztować za dużo dla ludzi, którzy przywykli do tego, by kraść.
Oczywiście w tej samej dyskusji w sieci padł też inny argument – miejsce. Miejsce w szafie, na półkach i jego brak. Za to nie brakuje miejsca na twardym dysku i można chwalić się kolekcjami 60 GB, 100 GB czy nawet 250 GB komiksów. Wystarczy ich na lata czytania. Oczywiście wszystkie te komiksy walały się gdzieś w sieci i czekały, by je ściągnąć i mieć. Nie, nie, w żadnym wypadku nie były to komiksy w formie e-booków sprzedawanych przez wydawców, bo przecież za nie trzeba płacić, a to nienormalne, gdy można znaleźć je w sieci za darmo. Oczywiście można argumentować, że przecież są niedostępne. I tu się ma trochę racji, bo polscy wydawcy bardzo powoli przekonują się do tematu i w większości żywią obawy, że jeden sprzedany egzemplarz będzie oznaczał 100 ukradzionych. Ale żeby było ciekawiej, to opowiem o pewnym polskim komiksie, który wyszedł na papierze, a parę miesięcy wcześniej autor wypuścił jego wersję elektroniczną. Chodzi o „Rewolucje 5”. W sieci sprzedało się ponad 3000 sztuk po 2 dolary. Znakomity wynik, nieosiągalny dla papierowych wersji. Dobre otwarcie dla rynku. Na co jeszcze czekają wydawcy? Ano jest jeden mały szkopuł. Komiks jest bez słów, a więc bez problemu można go sprzedać na całym świecie. A w Polsce? A tu sprzedało się ledwie kilkanaście sztuk z tego imponującego wyniku. A więc nawet internetowa dostępność i niezajmowanie miejsca na półkach nie pomagają – patrz argument poprzedni.
To może chodzi o inną mantrę powtarzaną przez broniących się w sieci złodziei: „A co, jak mi się nie spodoba?”. No właśnie, co to będzie, jak się nie spodoba? Będzie poczucie krzywdy i zmarnowania pieniędzy, ale też głębsza refleksja, bo przecież zainwestowałem w to pieniądze. A może i zacznie działać rynek wtórny dóbr kultury, bo zdecyduję się sprzedać nielubiany produkt na Allegro. Natomiast w wypadku ściągnięcia z sieci będzie poczucie, że było się chytrzejszym; lans w środowisku, że jest się na bieżąco; wolność w ferowaniu wyroków, najczęściej negatywnych, bo przecież trzeba znaleźć argumenty za tym, by nie zapłacić za towar. Tylko dlaczego wciąż to jest na twardym dysku i powiększa te gigabajtowe kolekcje? Pewnie na to też znajdą się argumenty; ważne, że mamy kolejny powód, by traktować twórców per noga, a wydawców jako bezdenne worki kasy. Na zapłatę trzeba zasłużyć, ale by zasłużyć, trzeba się zmierzyć z mnóstwem nielegalnych źródeł dostępności dzieła sztuki i z przekonaniem, że kultura jest niewarta tego, by za nią płacić. A potem mieć nadzieję, że wśród tych 3000 znajdzie się 300 sprawiedliwych.
Fani komiksu lubią narzekać. Narzekają więc do woli, choćby na brak zeszytówek na polskim rynku. Nie potrafią jednak dojrzeć belki we własnym oku, która sprawia, że rynek ten się nie rozwija. Zeszytówek nie będzie, a jak już jakieś są, to wyłącznie te sprawdzone i mające szanse egzystować na rynku. Opierają się też na wsparciu innych odbiorców kultury – po to, żeby poszerzać krąg, w którym obok tych, co ukradną, znajdzie się jednak garstka tych, co kupią – np. na wsparciu prawdziwych miłośników komiksów i gwiezdnych wojen. Rynek będzie więc mały i drogi – miejmy nadzieję, że jednak wciąż nie tak drogi jak w ościennych państwach. Będzie sięgał również po e-wydania, by poszerzać grono odbiorców o tych zresocjalizowanych, którzy po wytrąceniu im retorycznych argumentów z rąk, postanowią obcować z kulturą uczciwie. Niezależnie od tego będzie jednak egzystował z garbem tych, co za kulturę nie lubią płacić, wolą ukraść. Będzie oczywiście szukał rozwiązań, które pozwolą zrzucić mu garb, ale można powiedzieć, że potrwa to jeszcze długo, bo z moralnością Kalego wygrać się nie uda bez jej uprzedniego wykorzenienia, a to jest procesem długotrwałym.
Można oczywiście siedzieć cicho i nie poruszać tematu – a to z wygody, a to z własnych przyziemnych korzyści, ale brak reakcji prowadzi do tego, że dane zachowanie staje się akceptowalną normą w społeczeństwie, a przez to jest o wiele trudniejsze do wykorzenienia. Ten tekst jest więc po to, aby zastanowić się, czy warto trwać dalej w znieczulicy, czy może już najwyższy czas przypomnieć, że kultura nie powstaje, jeśli jej twórcy nie są w stanie się z niej utrzymać, bo odbiorcy traktują ją jako darmowy produkt zapychający ich twarde dyski.
* Paweł Timofiejuk, politolog i wydawca komiksów
„Kultura Liberalna” nr 98 (48/2010) z 23 listopada 2010 r.