Grzegorz Brzozowski

Le Clézio – w ucieczce przed rewolucją

Rewolucja się nie skończyła. Trwa od lat, przyjmując jedynie wciąż nowe postaci. Najnowsza przetłumaczona na polski książka Jean-Marie Gustave’a Le Clézio przywołuje pasmo rewolt pozornie rozrzuconych w czasie: od wydarzeń 1968 roku, przez wojnę w Algierii, bunt czarnoskórych niewolników na Mauritiusie w 1822, po Rewolucję Francuską. Ten łańcuch wydarzeń łączy się jednak w piętnie odciśniętym na losach głównego bohatera, Jeana, który nie może uwolnić się od wszechobecnego uczucia otaczającej go przemocy. To osobliwy niepokój, który przenika jego dzieciństwo, mimo idyllicznej scenerii południowej Francji lat 50. XX wieku. „Jak wiadomo, pola bitwy należą do najspokojniejszych miejsc na świecie” (516). Jean nie daje się zwieść iluzji spokoju, w swym mieście czuje się jak w potrzasku. Poczucie wykorzenienia, bycia ciągle nie na miejscu, fundamentalnej nierealności świata wypycha Jeana w podróż przez miasta i kontynenty. Skłania do kompulsywnej mobilności, która czyni go prekursorem doświadczeń współczesnych, zglobalizowanych migrantów.

Jean nie godzi się na współudział w przemocy: ucieka od służby wojskowej, próbuje zagłuszyć niepokój lekturą presokratyków, zmienia miasta i kontynenty. Nie angażuje się w projekty polityczne, nawet wydarzenia maja 1968 ogląda z perspektywy meksykańskiej plaży. Nie jest to wszakże polityczny eskapizm. Jean śledzi bieżące wydarzenia, nie ma jednak złudzeń co do naiwności haseł kolejnych napotykanych rewolucji. Przemoc powraca wciąż na nowo. Londyn okazuje się tylko „pustą, zużytą skorupą, szkieletem koralowca, który kolejni ludzie użytkowali, po czym odchodzili, niczego w nim nie zmieniwszy”. Miastem „na krawędzi zapomnienia”, do którego spycha jego mieszkańców „bezlitosny ciągły napór żywych” (317). Przemoc zdaje się być wbudowana w strukturę kolejnych miast, „mięśnie” napinające się „w rytmie, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć” (455).

Mimo rozczarowań kolejnymi miastami, Jean ma jeszcze jedną możliwość azylu, rodzinny mit utraconej farmy na Mauritiusie, Rozilis, założonej przez przodka, który uciekł z Francji rozczarowany skutkami wielkiej rewolucji. Farma jawi się jako społeczna „idylla, której nie powstydziłby się sam Rousseau”, raj odzyskany „dzięki samym urokom oceanu, nieba i przyrody, bez potrzeby jakiejkolwiek rewolucji” (231). Założenie alternatywnej wspólnoty w skolonizowanym kraju było wyzwaniem, którego nie przyjęła większość francuskich kolonizatorów. Potomkowie trzeciego stanu decydowali się najczęściej na stworzenie własnego targowiska próżności kosztem niewolników, którymi handlowali wbrew zakazowi Konwentu. Jedynie przodkowie Jeana uczą się rozmawiać z kwiatami, poznają lokalny kult, urzeczywistniają własną baśń, opartą na ideałach wolności, równości i ekologii.

Le Clézio daleki jest jednak od wychwalania pożytków maurytyjskiej wsi wesołej czy dawania recept na udane alternatywne systemy społeczne. Już w „Uranii” zdemaskował wykoślawioną utopię stworzoną w Meksyku przez wspólnotę antropologów, ekspertów od międzykulturowej wrażliwości. Nadzieje na zbudowanie trwałego alternatywnego ładu muszą zostać rozbite. Farma Rozilis skazana jest na upadek. Moc ulotnego raju trwa jednak nie tyle w odporności na polityczne zawieruchy, co raczej w opieraniu się najgroźniejszej z form przemocy: zapomnieniu.

Najskuteczniejszym narzędziem obrony przed rewolucją okazuje się bowiem pamięć. Jean szuka jej przede wszystkim u swej ciotki, Catherine, jedynej spadkobierczyni doświadczenia Rozilis, owładniętej wspomnieniami swego rajskiego dzieciństwa. To od niej uczy się kultywowania pamięci, które przybiera niekiedy formy obsesyjne. Swój zeszyt złotych myśli Jean dzień za dniem wypełnia doniesieniami o liczbie ofiar w wojnie algierskiej, zarówno Franuzów, jak i fellachów. Jean zakochuje się w obcych imionach, które otwierają przed nim nieznane krainy wspomnień, jak chociażby nazwa kamienicy, w której mieszka ciotka: La Kataviva. Otwieranie pamięci przez pielęgnację imion to nie jedyny trop Proustowski w powieści: mechanizmem uruchamiającym wspomnienia ciotki staje się maczana w karmelu ciepła chałka. To pamięć o szczególnej sile, niemal materialna substancja, zdolna przesłonić rzeczywistość. „To wszystko gdzieś istniało, było bardziej prawdziwe od świata realnego, zawierało w sobie sedno wieczności” (27). „Pamięć nie jest abstrakcją (…) to substancja, rodzaj długiej nici, która owija się wokół rzeczywistości i przywiązuje ją do odległych obrazów, przedłuża jej wibracje, przekazuje jej prawdy aż do najdrobniejszych włókien nerwowych ludzkiego ciała” (111). Pamięć ma moc pokonywania skutków przemocy; jedna z bohaterek, w imię pamięci szczęśliwej miłości, postanawia wyjść za zmarłego na wojnie ukochanego, którego duch rzeczywiście przybywa na uroczystość.

Jean czyni z obrony pamięci swoją misję: podejmuje historię ciotki, gdy ona już nie jest w stanie opowiadać. Wędrując przez kolejne miasta i zbierając historie wyrzuconych na brzeg, zagrożonych zapomnieniem. Kolekcjonuje imiona, zwłaszcza tych najbardziej zmarginalizowanych: oszalałego Kozaka pracującego jako ochroniarz w Londynie czy Meksykanki próbującej nielegalnie dotrzeć do USA. Przedmiotem obrony nie muszą być zresztą mieszkańcy egzotycznych krain. Okazuje się, że najbliższą z nich okazuje się sama Bretania, podporządkowana Francji po bitwie 1488 roku. Jeden z przodków Jeana był świadkiem radykalnego ataku na bretońską tożsamość kulturową podczas Wielkiej Rewolucji. Późniejsza postawa kolonizatorów okazuje się mieć źródła w niszczeniu odmienności w ramach własnego kraju: języka, obyczajów weselnych czy bretońskich długich włosów, piętnowanych przez rewolucjonistów.

Opis perypetii Jeana w świecie przemocy może chwilami drażnić egzaltacją stylu: nie zabrakło tu chociażby głosu kochanków krążącego w zatoce, w której zatonął ich statek. Idealizacja rodzinnej historii z kolei sprawia, że przodkowie Jeana jawią się jako pasmo Siłaczek i Judymów, których jedyną namiętnością jest szerzenie kaganka oświaty na Mauritiusie. Ta mieszanka baśniowości i pracy organicznej z ideologią współczesnych ruchów ekologicznych broni się jednak jako próba oddania najprostszej wrażliwości, niezgody na zobojętnienie, która popycha Jeana do ciągłego, naiwnego niezgadzania się na przemoc. Chociażby na tę wydającą się szczególnie znajomą współcześnie, której Jean sprzeciwia się, decydując na opuszczenie Londynu, miasta-wiru, „w który wpadali imigranci przybywający na Victoria Station ze wszystkich zakątków Imperium, rozpraszający się, wtapiający w miasto, z którego odchodzili wypłukiwani jak ścieki do rynsztoka”.

Książka:

Jean-Marie Gustav Le Clézio, „Rewolucje”, przeł. Beata Geppert, W.A.B., Warszawa 2010.

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

„Kultura Liberalna” nr 105 (2/2011) z 11 stycznia 2011 r.