Szanowni Państwo, już wkrótce dla pracowników z Polski otwierają się rynki Niemiec i Austrii. Nasza rychła prezydencja ekscytuje decydentów. Obraz jednak jest nieco bardziej złożony. Swobodny przepływ osób i towarów, tak jak i swobodny przepływ kapitału oraz swoboda świadczenia usług, miał być jednym z fundamentów Unii Europejskiej. Tymczasem z Irlandii, Wielkiej Brytanii, Szwecji oraz innych państw – po fali pewnego entuzjazmu – docierają także niepokojące echa debat na temat europejskiej emigracji. Politycy i publicyści starają się powściągać emocje. Do mediów docierają jednak wyraziste przejawy zmian: spektakularne wydalenie Romów z Francji, wielki skandal dokoła książki Thilo Sarrazina w Niemczech, zaskakujące zaostrzenie polityki imigracyjnej w Holandii… Czy to odosobnione przypadki? Oby. Coraz częściej jednak słyszymy, iż swobodny przepływ osób w ramach UE prowadzi do konfliktów etnicznych i dereguluje rynki pracy. Czy to może oznaczać, że na tle emigracji zarobkowej realizuje się de facto horror „Europy dwóch prędkości”? Czy hołubione hasło „free movement of people” – obok kryzysu zogniskowanego dokoła problemu wspólnej waluty – w dłuższej perspektywie może rozsadzić UE ? O to prowokacyjnie pytamy dziś Europejczyków.

Edward Lucas, dziennikarz „The Economist”, uważa, że nie ma powodów do dramatyzowania. „Dobra wiadomość – argumentuje – jest taka, że Niemcy i Austria zaakceptowały myśl, iż czas dołączyć do państw, które otworzyły swoje rynki na kraje Europy Środkowo-Wschodniej”. Nieco bardziej pesymistyczny jest Henning Meyer, znawca Niemiec i Wielkiej Brytanii, wykładający w London School of Economics. Jego zdaniem, bez wyważonych zasad migracji pracowników Europę może czekać przemiana w organizm, złożony z bogatego centrum i wyludnionych, podupadłych terytoriów peryferyjnych. Największy pesymizm prezentuje Rene Cuperus, holenderski politolog, który uważa, że hasło „swobodnego przepływu ludzi” jest w rzeczywistości utopią, ukrywających poważne braki w solidarności i sprawiedliwości systemu europejskiego. „Zachowujemy się, jakbyśmy kupowali bilet na nowy rodzaj walki klas – biednych z biednymi” – przekonuje.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja



1. EDWARD LUCAS: Nie ma powodów do dramatyzowania
2. HENNING MEYER: Czas zaprzyjaźnić się z nowymi realiami
3. RENE CUPERUS: Bilet na europejską walkę klas


* * *

Edward Lucas

Nie ma powodów do dramatyzowania

Nie widzę powodów, by dramatyzować na temat migracji w Europie, a już tym bardziej, gdy chodzi o otwarcie rynków Niemiec i Austrii dla pracowników z Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Po pierwsze dlatego, że wystarczy sięgnąć pamięcią wstecz, by przypomnieć sobie, że w czasie, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej, powszechnie uważano, że pełna realizacja postulatu swobodnego przepływu pracowników, pochodzących z tak zwanej Wschodniej Europy, do tak zwanej Europy Zachodniej, nie będzie możliwa. Tymczasem dziś odbywa się to niemal niezauważalnie.

Po drugie, jest raczej mało prawdopodobne, byśmy po pierwszym maja tego roku ponownie byli świadkami fali emigracji z Polski, porównywalnej do tej sprzed kilku lat do Anglii i Irlandii. Dzieje się tak z kilku powodów. Po roku 2005 siły emigracyjne Polski zostały dosłownie wyciśnięte, a to przez duże zapotrzebowanie ze strony krajów przyjmujących nowych pracowników, a także dlatego, że Anglia i Irlandia przeżywały wówczas potężny wzrost gospodarczy. Dziś sprawa wygląda nieco inaczej. Mimo kryzysu finansowego gospodarka Polski dość stabilnie się rozwija, dlatego wyprawa za zachodnią granicę nie musi już być tak atrakcyjna dla kolejnych osób.

Po trzecie, wydaje mi się, że nie bez znaczenia jest, że europejskie struktury zaczęły całkiem nieźle funkcjonować, gdy chodzi o przyjmowanie imigrantów. Mieliśmy co prawda pewne opóźnienie, nad którym osobiście ubolewałem, ostatecznie jednak okazuje się, że Niemcy i Austriacy przyzwyczajają się już do myśli – a może nawet już to zaakceptowali – że zmienią się warunki pracy i zatrudniania przybyszów ze wschodnich części kontynentu. Dlatego nie widzę przesadnie dużych wyzwań dla europejskich wartości czy funkcjonowania Wspólnoty jako takiej.

Wreszcie, jeśli zapomnimy na chwilę o statystykach, a zastanowimy się nad migrującymi Polakami jako takimi, okaże się, że nie można po prostu utożsamiać fali przybyszów znad Wisły choćby z Romami. Wnioski z takich porównań mogą być istotnie niepokojące, ale nie wychodziłyby ponad poziom prasy brukowej. Imigracja Romów, na przykład do Francji, jest poważnym wyzwaniem dla Europejczyków. Mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy w przeważającej mierze wyglądają i ubierają się inaczej niż mieszkańcy krajów, do których przybywają. Ta cecha, pozornie zupełnie do zaakceptowania, staje się poważnym problemem, gdy dodamy do tego, że romscy imigranci zwykle pochodzą z niższych klas społecznych i nie chcą asymilować się z ludnością krajów ich przyjmujących. Ze wszystkimi konsekwencjami, które płyną z tego w sensie, na przykład, ich zachowania społecznego.

Polacy to zupełnie inny rodzaj imigracji. W wypadku Wielkiej Brytanii godne podkreślenia jest, że przybysze znad Wisły wyjątkowo harmonijnie wtopili się w nasze społeczeństwo. Oczywiście zmieniły się brytyjskie ulice, pod tym względem, że pojawiło się choćby mnóstwo napisów typu „polski sklep”. Wasza obecność stała się tu jednak w szybkim czasie tak naturalna, jak ludzi przyjeżdżających z Hiszpanii czy Portugalii. Dlatego wciąż, mimo pewnych, minimalnych problemów, postrzegam tę imigrację jako przykład polskiego sukcesu i mam nadzieję, że podobnie będzie również w Niemczech i Austrii.

* Edward Lucas, dziennikarz „The Economist”, znawca Europy Środkowo-Wschodniej, autor m.in. książki „Nowa zimna wojna”.

Do góry

* * *

Henning Meyer

Czas zaprzyjaźnić się z nowymi realiami

Swobodny przepływ ludzi, jako jedna z podstawowych zasad funkcjonowania Unii Europejskiej, stawiany jest pod znakiem zapytania za każdym razem, gdy dochodzi we Wspólnocie do kryzysu. Dzisiejszy czas właśnie w ten sposób można scharakteryzować, nie tylko ze względu na recesję z 2008 roku. Być może znacznie poważniejszym powodem, dla którego moment, w którym żyjemy, jest tak przełomowy, jest zasadnicza zmiana warunków na rynku pracy. Nasze społeczeństwa stają się coraz bardziej kosmopolityczne, a od pracowników wymagamy, by byli tak elastyczni i mobilni, jak ich koledzy w Stanach Zjednoczonych (mimo iż w Europie wciąż mamy problemy językowe i transportowe, blokujące w pełni swobodne poruszanie się między państwami). Sytuacja ta wymaga od nas zdolności do szybkiego i trafnego redefiniowania okoliczności. Inaczej lęki, które nieuchronnie wzbudzają takie jak ten, momenty przełomu, zostaną zręcznie zaangażowane przez populistów.

W takich właśnie okolicznościach stajemy twarzą w twarz z sytuacją, w której pracownicy z Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej będą już wkrótce mogli pracować w Niemczech i Austrii. Czy te dwa państwa są na ich przyjazd gotowe i czy przybysze nie będą traktowani jak obywatele drugiej kategorii? Nie warto mieć złudzeń: ani Niemcy, ani Austria nie są klasycznymi przypadkami „krajów przybyszów”, jak na przykład Stany Zjednoczone. Nawet Wielka Brytania przygotowana była na przyjęcie „polskiego hydraulika” lepiej, zapewne ze względu na swoją długą historię kolonialną i późniejsze stopniowe otwieranie się na mieszkańców np. Indii. Niemcy z całą pewnością nauczyli się wiele, dzięki imigracji z Hiszpanii, Portugalii czy Turcji, wciąż jednak jako kraj przyjmujący są dalecy od ideału, choćby ze względu na prawicowy populizm, z którym walka jest dziś zapewne dla Republiki Federalnej zasadniczym wyzwaniem.

Tyle na temat perspektywy zachodnioeuropejskiej. A co, jeśli chodzi o nowsze kraje członkowskie, w których wielu mieszkańców patrzy na otwarcie rynku pracy jako na szansę dla siebie? Warto, by pamiętały one o tym, że na swobodny przepływ pracowników w Unii, patrzeć można z perspektywy krótko- albo długoterminowej. Jest oczywiste, że w wypadku otwarcia rynków państw bardziej rozwiniętych młodsze, bardziej elastyczne i mobilne osoby korzystają z nowej sytuacji, przenosząc się w bardziej korzystne miejsce. To samo stało się z Polakami czy Węgrami po 2004 roku i z Niemcami z byłej NRD po zjednoczeniu. Z krótkoterminowej i jednostkowej perspektywy jest to zachowanie w pełni uzasadnione prawnie i zrozumiałe z punktu widzenia korzyści materialnej owych jednostek.

Zupełnie inaczej wygląda ta sama sprawa, gdy przyjrzymy się jej z perspektywy długiego trwania i funkcjonowania całych społeczeństw. Masowa emigracja z danego kraju, także z Polski, może prowadzić do drenażu mózgów. Do pewnego stopnia doszło już do tego w Polsce, po otwarciu rynku Wielkiej Brytanii. Setki tysięcy dobrze wykształconych pracowników, praktycznie z każdej dziedziny, wyjechały za kanał La Manche, imając się pracy co prawda poniżej swoich kwalifikacji, ale jednak za większe pieniądze niż nad Wisłą. Konsekwencja tego zjawiska jest, niestety, taka, że Polska stała się w ostatnich latach mniej interesującym krajem dla inwestorów. Przyczyny są proste: skoro najważniejszym powodem inwestowania jest obecność dobrze wykwalifikowanych pracowników, wielkim firmom bardziej opłaca się przeprowadzka dokądś indziej.

Taka sytuacja ma tendencję do dalszego pogarszania się i nie służy ani Polsce, ani Unii Europejskiej, której nic nie przyjdzie po tym, że najlepiej wykształceni młodzi ludzie będą przyjeżdżać tylko do kilku najbogatszych i najlepiej rozwiniętych państw, podczas gdy inne będą tworzyć nieciekawe, zapóźnione peryferie. Dlatego zawsze uważałem, że siedmioletni okres przejściowy przed otwarciem rynków Niemiec i Austrii był dobrym pomysłem i to dla wszystkich, a nie tylko – jak często mówiono – dla zachowawczych starszych państw członkowskich. Z długofalowej perspektywy widać, że te lata pozwoliły na ogólną poprawę sytuacji gospodarczej krajów Europy Środkowo-Wschodniej, przez co fala emigracji po 2004 roku była i tak relatywnie nie aż tak wielka.

Unia Europejska, jako organizm złożony ze wspólnie wspierających się państw, powinna prowadzić do ogólnego poprawiania się warunków ekonomicznych we wszystkich państwach. Do tego zaś, by owe warunki ekonomiczne się poprawiały, konieczne jest, by najlepiej wykształcone osoby przez jakiś czas pozostawały w swoich krajach, służąc ich rozwojowi. Tylko wtedy możliwe będzie, że w przyszłości emigrować będziemy dlatego, że mamy takie marzenie, a nie dlatego, że tak musimy zrobić, bo inaczej zabraknie nam pieniędzy na życie. Jeśli nie zaprzyjaźnimy się z tymi nowymi realiami, Europę istotnie czeka upadek jako organizmu opartego na zasadach solidarności i zrównoważonego rozwoju.

* Henning Meyer, politolog, ekspert LSE w Londynie, redaktor naczelny „Social Europe Journal”.

Do góry

* * *

Rene Cuperus

Bilet na europejską walkę klas

Jestem raczej pesymistyczny, gdy chodzi o swobodny przepływ ludzi w Unii Europejskiej. Może się on okazać iluzją, a nawet utopią rodem z podręcznika eurokracji, niemożliwą do wprowadzenia w prawdziwe życie. Swobodny przepływ ludzi jest w teorii pomysłem bardzo radykalnym, niszczącym pomysłem, podkopującym wspólnoty, państwa opiekuńcze itd. Jak ostatecznie odpowiedzialny jest on, pod względem społecznym? W rzeczywistości jest on jedną z największych przeszkód na drodze do budowy funkcjonującego systemu migracji pracowników w Europie. Prawo europejskie nie mówi o swobodnym przepływie ludzi, ale pracowników. Tymczasem w praktyce największe problemy dotyczą nie tych osób, które przenoszą się z miejsca na miejsce, mając już stanowiska, ale innych – migrujących bezrobotnych. Oto, jakie jest tło tragedii francuskich Romów.

Drugi z problem, dotyczący europejskiej migracji, to niejasne reguły, na których ma odbywać się przemieszanie się pracowników. Podkopują one europejskie systemy solidarności, a tym samym cały proces europejskiej integracji. Swobodny przepływ ludzi możliwy jest w Stanach Zjednoczonych, czy Kanadzie, gdzie państwo socjalne nie zostało rozwinięte w tak wielkiej mierze, jak u nas. Skandynawia i Holandia są – przeciwnie – jednymi z najbardziej luksusowych państw opiekuńczych, jakie istnieją na świecie, z potężnymi systemami korzyści socjalnych. Aby je utrzymać, konieczny jest wysoki poziom solidarności społecznej. Solidarności – która oznaczać ma nie tylko, że państwo będzie wspierać obywateli, ale że oni również będą chętni do pracy, przestrzegania praw i brania na siebie odpowiedzialności za pozostałych członków społeczeństwa. Niestety, masowe migracje, wynikające z czynników społecznych, ekonomicznych i kulturalnych, których byliśmy w ostatnich dekadach świadkami w Niemczech, Holandii i Danii, spotkały się z nieumiejętnością odpowiedniej asymilacji przybyszów oraz dostosowania systemów opieki socjalnej do zmieniającego się rynku pracy. W rezultacie na przykład w Holandii wielki procent imigrantów czerpie korzyści z państwa socjalnego, nie dając nic w zamian.

Trzeci problem z migracją pracowników, to brak sprawiedliwości w ramach funkcjonującego państwa socjalnego. Weźmy jako przykład polskich pracowników, przyjeżdżających od dłuższego czasu do Holandii, czy szukających pracy w Niemczech po pierwszym maja tego roku. Mają oni bardzo małe szanse, by konkurować z niemieckimi i holenderskimi lekarzami, czy nauczycielami. Raczej staną do wyścigu po mniej płatne stanowiska innych migrantów, dawnych gastarbeiterów, czyli Turków, czy Marokańczyków. Tym samym zachowają raczej marginalną pozycję w nowych społeczeństwach Czyżby to była owa słynna socjalna Europa, ów wymarzony przez system? Przeciwnie. Nie regulując właściwie migracji pracowników, a zwłaszcza nie projektując jasnych dla niej reguł, sami wydajemy sobie bilet na nową walkę klasową w Europie, w której biedni nie będą występować przeciwko bogatym, ale pozostałym biednym. Ta walka, której konsekwencji nie odczuwają profesjonaliści akademiccy, ani eurobiurokraci z Brukseli, w niedługiej perspektywie może przyczynić się do erozji całego systemu europejskiego, na czele z zapisanymi w licznych dokumentach zasadami solidarności i sprawiedliwości.

Zarówno globalizacja (w duchu neoliberalnym), jak i integracja europejska i migracja pracowników, powoduje upośledzenie gorzej wykształconych grup społecznych. Była to jedna z zasadniczych przyczyn negatywnych wyników referendum konstytucyjnego we Francji, Holandii i Irlandii, a także paneuropejskiego ożywienia ugrupowań populistycznych. Europie potrzebny jest fundamentalny reset projektu, wedle którego się rozwija. Inaczej nie uda się wesprzeć odpowiednio profesjonalistów pozaakademickich.

* Rene Cuperus, politolog. Dyrektor działu stosunków międzynarodowych w Fundacji Wiardi Beckman, think tanku holenderskiej Partii Pracy.

Do góry

* * *

* Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
** Współpraca: Robert Tomaszewski.

„Kultura Liberalna” nr 105 (2/2011) z 11 stycznia 2011 r.