Jedynie w Pekinie i Szanghaju, 20 lutego o drugiej po południu, w wyznaczonych miejscach zebrały się grupy liczące po kilkadziesiąt osób. Tłumnie za to stawili się dziennikarze i policjanci. I ci pierwsi, i ci drudzy usiłowali wyszukać prawdziwych protestujących wśród gapiów. Nie było to łatwe, bo ani nikt nie skandował wywrotowych haseł, ani nie dzierżył transparentów. I nawet jeśli demonstrantów in spe było wielu, nie odważyli się zdekonspirować. W Pekinie policja próbowała aresztować studenta, który chciał położyć gałązkę jaśminu pod McDonald’s, ale dziennikarze z takim impetem rzucili się do wywiadów, że policjanci byli bez szans. Trzy osoby zatrzymano w Szanghaju przy Starbucksie na Placu Ludowym, centralnym punkcie miasta, właściwie nie wiadomo za co. Jeden ze stróżów porządku rzucił gapiom dobrą radę: „Idźcie do domu oglądać telewizję”. Publika posłuchała i po trzeciej do chińskich miast powróciły ład i harmonia.

Prawda, że to dość mizerne protesty w porównaniu z rozgorączkowanymi krajami arabskimi? Jedną z przyczyn na pewno była niemożność dotarcia do szerokich kręgów społeczeństwa. Apel o uczestnictwo w protestach i rozpoczęcie chińskiej „jaśminowej rewolucji” na wzór tunezyjskiej, pojawił się w Internecie w sobotę i błyskawicznie został zauważony przez cenzorów. Władze potraktowały apele śmiertelnie poważnie. Informacje o planowanych protestach znikały zaraz po umieszczeniu w sieci, na portalach społecznościowych prewencyjnie zablokowano wyraz „jaśmin”, operatorzy komórkowi zablokowali opcję wysłania SMS-ów do grup. Ponad stu działaczy społecznych zniknęło lub zostało pobitych przez „nieznanych sprawców”, a sam Hu Jintao pofatygował się, aby w sobotę wygłosić mowę do studentów Centralnej Szkoły Partyjnej KC KPCh, w której ostrzegł przed możliwą falą niepokojów społecznych i wezwał do „lepszego zarządzania wirtualną społecznością”. Czytaj: do jeszcze ściślejszej kontroli Internetu.

Informacje o arabskiej zimie ludów są oszczędnie dozowane w chińskich mediach. Wszyscy decydenci pamiętają przecież, jakim echem odbiły się w Chinach środkowoeuropejskie wydarzenia 1989 roku. Nikt nie ma ochoty na powtórkę – ani władze, ani zwykli ludzie. Hasła, które mieli wznosić bojownicy niedoszłej chińskiej jaśminowej rewolucji, brzmiały: „Chcemy jedzenia, chcemy pracy, chcemy mieszkań, chcemy sprawiedliwości”. Tylko tyle i aż tyle.

Obecnie największym zmartwieniem Chińczyków są ceny – to boli, to porusza. Inflacja w Chinach przyprawia o zawrót głowy. W ciągu ostatniego roku ceny żywności wzrosły nie o oficjalne 5 proc., ale o kilkadziesiąt, a niektórych produktów nawet o 100 proc. Ryż podrożał o prawie 40 proc., a jest to główny składnik każdego z trzech dziennych posiłków. Inne podstawowe produkty, jak kapusta czy czosnek, zdrożały dwukrotnie. O chińskiej bańce na rynku nieruchomości wie już cały świat. Mimo że władze co chwila wyskakują z nowym pomysłem na schłodzenie rynku, w dużych miastach ceny nie chcą zejść poniżej 20-30 tys. RMB (2,9-4,4 tys. USD) za metr, i to bynajmniej nie apartamentów w centrum, ale zwykłych mieszkań w gorszych dzielnicach. Ostatnia nowinka, czyli wprowadzenie podatku katastralnego w kilku miastach, przyniosła efekty, ale nie w postaci obniżki cen mieszkań, lecz wzrostu kosztów najmu. W Szanghaju w ciągu miesiąca czynsze skoczyły o 10-15 proc.

Jak widać po niedzielnych quasi-demonstracjach, poziom frustracji w Chinach nie osiągnął jeszcze arabskich szczytów. Zwyczajowo spokojni Chińczycy, przyduszeni cenami mieszkań i żywności, dopiero zaczynają wyrażać swoje niezadowolenie. I kto wie, do czego dojdzie, jeśli nagle nie będzie ich stać na kapustę? Zamiast eleganckiej „jaśminowej” może wybuchnąć przaśna, ale za to bardziej udana, kapuściana rewolucja.