Prezydent lawirował, unikał konkretów, powtarzał jak mantrę wezwania do „pokojowych przemian”. Ten sam prezydent, który kilka lat temu wygłosił w Kairze pamiętne przemówienie adresowane do świata arabskiego i którego słuchał wówczas cały Egipt (fantastyczny obraz zamarłej, wpatrzonej w telewizory aleksandryjskiej ulicy znaleźć można w książce „Dom” Piotra Ibrahima Kalwasa), jest dziś oskarżany o kunktatorstwo i hipokryzję niemal równą tej, jaką zarzuca się ekipie Busha w związku z inwazją na Irak. Niall Ferguson ogłosił wręcz na łamach „Newsweeka” (http://www.newsweek.com/2011/02/13/wanted-a-grand-strategy-for-america.html) fiasko amerykańskiej polityki zagranicznej wobec Egiptu i oskarżył urzędującą administrację o brak myślenia strategicznego.
Amerykańscy liberałowie mogą wprawdzie narzekać, że zamiast złożyć jasną deklarację poparcia dla oddolnego, demokratycznego ruchu Obama ograniczył się do myślenia życzeniowego, a różnica między nim a George’em W. Bushem sprowadzała się wyłącznie do odmiennego tonu wypowiedzi, ale w gruncie rzeczy podzielają obawy, które nakazywały prezydentowi ostrożność. Te obawy bodaj najlepszy wyraz znalazły w komentarzy redakcyjnym „The New Republic” – pisma, które wcześniej bardzo zdecydowanie wzywało Obamę do poparcia demonstrantów. „Stany Zjednoczone muszą zdecydowanie i bezwzględnie popierać liberalizm w Egipcie. (…) Jak się okazało, wybór stojący przed egipską polityką nie sprowadza się jedynie do przerażającej alternatywy świecka autokracja lub islamizm” – napisali (http://www.tnr.com/article/world/83364/mubarak-egypt-democracy-united-states) redaktorzy. Nie precyzują, jakie dokładnie siły w społeczeństwie egipskim uznają za propagujące islamizm, ale trudno się nie domyślić, że chodzi przede wszystkim o Bractwo Muzułmańskie.
Liberalni publicyści mogą oskarżać prezydenta o brak decyzyjności, ale w gruncie rzeczy boją się tego samego co on i zarazem tego samego, co spędza sen z powiek Republikanom – zarówno realistom głoszącym jakąś wizję obrony interesu narodowego, jak i neokonserwatystom pragnącym nieść zachodni model demokracji liberalnej na Bliski Wschód (niezależnie od tego, jakie intencje stoją za tą nową „misją cywilizacyjną”). Nad wszystkimi opcjami politycznymi w Ameryce krąży dziś widmo islamizmu, powtórki z 1979 w Iranie i przejęcia wpływu na kraj przez przywódców religijnych. Lęki są zatem wspólne, choć różnie uzasadniane. Liberałowie obawiają się, że autokrację Mubaraka zastąpi islamska teokracja, realiści obawiają się osłabienia wpływów w regionie, neokonserwatyści boją się jednego i drugiego.
Wśród tych lęków, niedopowiedzeń i lawirowania czystym, spokojnym tonem brzmią analizy publikowane na łamach „Foreign Affairs” – pisma, które podczas zimnej wojny nie stroniło od politycznego zaangażowania (to na jego łamach ukazał się głośny „Długi telegram” George’a F. Kennana, będący wykładnią zimnowojennej „doktryny powstrzymywania”), lecz dziś opisuje przemiany w Egipcie, starając się wyjść poza wąską alternatywę „różne formy autokratycznej władzy (świeckiej lub religijnej) albo promowana przez Amerykę wersja liberalizmu”. Ellis Goldberg podkreśla w artykule „Mubarakizm bez Mubaraka” (http://www.foreignaffairs.com/articles/67416/ellis-goldberg/mubarakism-without-mubarak), że jeśli armia sprawująca tymczasowo władzę będzie chciała ją utrzymać, będzie to tożsame z powrotem świeckiej dyktatury niewiele różniącej się od rządów obalonego prezydenta.
„Foreign Affairs” uważnie przygląda się też Bractwu Muzułmańskiemu, pokazując drogę, jaką to zdelegalizowane przez Nassera ugrupowanie przeszło od głoszenia państwa wyznaniowego do uczenia się mechanizmów demokracji, na przykład przez wprowadzanie swoich posłów do parlamentu i przyuczanie ich do roli konstruktywnej, merytorycznej opozycji (wśród lektur rekomendowanych przez „Foreign Affairs” znajduje się interesujący raport analizujący działania posłów Bractwa, którzy znaleźli się parlamencie po wyborach w 2005 roku: http://www.merip.org/mer/mer240/shehata_stacher.html).
Przed upadkiem Mubaraka amerykańscy liberałowie wskazywali, że dla Egiptu istnieje inna droga poza islamizmem i świecką autokracją. Najgorsze, co mogliby dzisiaj zrobić, to uznać, że egipska armia może być narzędziem promowania w Egipcie „liberalnych wartości” na modłę zachodnią. Zamiast tego muszą szukać tych wartości (pojętych uniwersalistycznie, a nie „na modłę zachodnią”) w spontanicznych ruchach studentów i wśród przedstawicieli egipskich związków zawodowych, a jednocześnie przyglądać się uważnie, czy czasem nie kiełkują one także w Bractwie Muzułmańskim. Przede wszystkim jednak powinni, jak radzi w swoim tekście dla „Foreign Affairs” Robert Zaretsky (http://www.foreignaffairs.com/articles/67393/robert-zaretsky/egypt-and-the-longue-duree), przyjąć perspektywę „długiego trwania” i badać, czy za formalną zmianą instytucji politycznych idzie rzeczywista zmiana logiki ich działania, której nie da się przeprowadzić za pomocą esemesowej mobilizacji i bez świadomości lokalnych uwarunkowań geograficznych, klimatycznych i historycznych.