Diagnoza Nialla Fergusona, którą przywołuje w swoim tekście Paweł Marczewski, mimo swego radykalizmu jest w dużej mierze słuszna. Ferguson trafnie zauważa, że silenie się Obamy na „niebycie” George’em Bushem nie wystarczy już do wywoływania entuzjazmu tłumów w każdym zakątku świata.
Jednocześnie brytyjski historyk zarzuca amerykańskiej administracji nie tylko brak wielkich strategii dla regionu (to teza dyskusyjna, strategią była bowiem chęć utrzymania status quo), ale również całkowity brak przygotowania na wydarzenia w Tunezji i Egipcie. „Oto co dzieje się, gdy dajesz się zaskoczyć”, powiedział w rozmowie z „New York Times” anonimowy amerykański urzędnik administracji, „Od dwóch lat bierzemy udział w niekończących się spotkaniach dotyczących pokoju na Bliskim Wschodzie. Ile z nich uwzględniało destabilizację Egiptu? Ani jedno”.
Wypowiedź ta nie świadczy najlepiej o amerykańskich dyplomatach, ale powstaje pytanie, czy dodatkowa wiedza zmieniłaby sytuację. Inny dziennikarz „Newsweeka”, Stephen Kinzer, dowodzi, że niektórzy przewidywali taki rozwój wydarzeń. Przywołuje spotkanie brytyjskich dyplomatów „sprzed kilku tygodni” (artykuł ukazał się 28 stycznia), podczas którego jeden z nich narzekał, że „amerykańska polityka na Bliskim Wschodzie zamarła w bezruchu”, a jej zmianę wywoła pewnie dopiero poważny kryzys. „Gdzie taki kryzys może w najbliższym czasie wybuchnąć?”, dopytywał Kinzer. „W Egipcie”, usłyszał w odpowiedzi (http://www.newsweek.com/2011/01/28/egypt-protests-show-american-foreign-policy-folly.html).
A więc przynajmniej część anglosaskich dyplomatów zdawała sobie sprawę z nadchodzącego wybuchu społecznego niezadowolenia. Cóż z tego jednak, że ten czy inny urzędnik ostrzegali przed nadchodzącymi rewoltami, jeśli diagnoza ta nie niosła ze sobą żadnych konkretnych pomysłów do działania. Waszyngton pozostał bierny, więc bierni pozostali także politycy w Londynie. „Daily Telegraph” słusznie zauważył, iż brytyjski minister spraw zagranicznych, William Hague, w odpowiedzi na kryzys egipski powinien wydać oświadczenie następującej treści: „Rząd Jej Królewskiej Mości nie wie, co z tym zrobić”.
Skrajna asekuracyjność wspólnej deklaracji, jaką pod koniec stycznia, czyli na samym początku protestów w Egipcie, wydali prezydent Obama i premier Cameron, potwierdza brak przygotowania obu krajów na tamtejsze wydarzenia. Obaj przywódcy nawoływali przede wszystkim do pokoju, wzięcia pod uwagę „problemów ludu” oraz wysłuchanie jego aspiracji, ale jednocześnie zaznaczyli, iż żaden z nich nie ma prawa, by powiedzieć, kto powinien (ani kto nie powinien) rządzić Egiptem.
W wypadku krajów o mniejszym znaczeniu na arenie międzynarodowej postawę taką można by nazwać pragmatyczną – nie podejmujemy poważniejszych działań, dopóki nie zobaczymy, jak wszystko się potoczy – ale USA i Wielka Brytania od lat pretendują do odgrywania podstawowej roli w regionie, zarówno ze względu na interesy gospodarcze, jak i przede wszystkim polityczne. Jeśli prezydent Obama i David Cameron nie mają żadnego planu działania, kto ma go mieć?
Niezdecydowanie nie tylko amerykańskiej administracji, ale i wszystkich głównych amerykańskich środowisk politycznych stawia Brytyjczyków w wyjątkowo niewygodnej sytuacji. Jak wyjaśnić wyborcom w kraju, że naród iracki był gotowy do tego, by w 2003 roku przynieść mu demokrację, a Egipcjanie nie są w 2011 roku gotowi, by korzystać z demokracji wywalczonej własnymi siłami? Jak przekonać ludzi, że Londyn jest kimś więcej niż tylko chłopcem na posyłki Waszyngtonu? Jak odciąć się od polityki zagranicznej Blaira (który, nawiasem mówiąc, pełni teraz funkcję wysłannika pokojowego w regionie i jednocześnie chwali Mubaraka oraz „z nadzieją patrzy” na obecne przemiany demokratyczne; http://www.independent.co.uk/news/uk/politics/egypt-revolt-could-help-spread-democracy-says-blair-2213567.html)? Jaką wreszcie postawę przyjąć wobec administracji amerykańskiej, skoro, po pierwsze, nie wiadomo, jakie są jej plany, a po drugie – nie jest wykluczone, że już za dwa lata trzeba będzie dogadywać się z nowo wybraną ekipą Republikanów?
Rosnąca niepewność i związana z nią nerwowość stają się coraz bardziej widoczne w zachowaniu Londynu. William Hague w czasie swojego tournée po krajach regionu skrytykował zapowiedzi izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu, że w razie postępującego zagrożenia będzie dążył do rozbudowy potęgi zbrojnej Izraela. „To nie czas na stosowanie agresywnego języka”, powiedział Hague, dodając następnie, że za kilka lat osiągnięcie pokoju na Bliskim Wschodzie może okazać się niemożliwe. Korespondent BBC James Robins twierdzi, że ostra wypowiedź Hague’a wynika z postępującej irytacji spowodowanej niechęcią Izraela do jakichkolwiek kompromisów w sprawie budowy osiedli na Zachodnim Brzegu, a także brakiem jasnych propozycji terminu rozmów pokojowych ze strony Baracka Obamy (http://www.bbc.co.uk/news/uk-politics-12400828).
W swoim wystąpieniu parlamentarnym z 14 lutego Hague wyraźnie sformułował oczekiwania brytyjskiego rządu w sprawie izraelsko-palestyńskich rozmów pokojowych. „Naszym zdaniem cała społeczność międzynarodowa, w tym Stany Zjednoczone, powinny obecnie uznać granice z roku 1967 roku za podstawę do wznowienia negocjacji. W ich wyniku powinny powstać dwa państwa z Jerozolimą jako przyszłą wspólną stolicą” (http://www.fco.gov.uk/en/news/latest-news/?view=PressS&id=551648582).
Czy to oznacza, że obecne wydarzenia w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie mogą stać się przyczynkiem do rozejścia się dróg Londynu i Waszyngtonu? Zerwanie jest oczywiście nieprawdopodobne, ale widać wyraźnie, że „specjalne stosunki” między oboma krajami czeka ciężka próba. Rozlewające się na kolejne kraje protesty, brutalność reżimów w Libii i Bahrajnie, brak jednoznacznych deklaracji ze strony administracji prezydenta Obamy, a także coraz słabsza pozycja jego samego tak na Bliskim Wschodzie, jak i we własnym kraju, jedynie te napięcia zaostrzą.