Odkryłem go, czytając legalne pisma przedwojennych komunistów, w tym „Miesięcznik Literacki” redagowany przez Aleksandra Wata czy mniej już znane czasopisma jak „Lewar” i „Tryby” (trzeba przyznać fantastyczne tytuły). Tego rodzaju pism było więcej. Pewnie nie miały szczególnego wzięcia wśród czytelników, ale formowały umysły autorów i odbiorców. Na czym ten złowrogi proceder polegał?

Uderzają trzy jego wyraziste cechy. Pierwsza to zadziwiające sekciarstwo. Jeśli drukowano jakieś polemiczne teksty, to z pewnością atakowano osoby i ruchy z tej samej lewicowej czy socjalistycznej tradycji. Nie było numeru tych pism, by nie odkrywano degeneracji PPS lub „rozłamowej” akcji żydowskiej partii robotniczej Bund. Z największą zjadliwością wyszukiwano rzekome kłamstwa czy przeinaczenia bliskich, wydawałoby się, pisarzy. Co ciekawe, nic lub prawie nic nie znalazłem w tych pismach o piłsudczykach, endecji, chadekach. Ich nie było. W wyobraźni komunistycznych autorów byli jedynie odszczepieńcy, ludzie, którzy ze złej tylko woli pisali o robotniczym Żyrardowie czy o strajkach w Krakowie.

Druga rzecz to manicheizm. W tym obrazie świata były tylko dwa bieguny. Jeden, dobry, ba – świetlany, to Sowiety, a reszta to różne odmiany faszyzmu. To słowo zastępowało myślenie, analizę. Jeśli wróg, to faszysta, a faszyzm, jak wiadomo, to ostatnie stadium kapitalizmu. Więc każdy, kto albo się godził na kapitalizm, albo nie dość energicznie z nim walczył, z pewnością zasługiwał na miano faszysty. W ten sposób zacierała się różnica między Mussolinim (o nim zresztą jakoś nie pisano), Hitlerem a Pużakiem czy Niedziałkowskim, nie wspominając już o innych centrowych czy prawicowych ugrupowaniach. Słowo faszyzm uwalniało się z wszelkiej konkretności. Stawało jednoznacznym epitetem. Gdy trzeba, jak twierdzili autorzy owych komunistycznych pism, wybierać, to w istocie Rosja Sowiecka jawi się jako przyszłość i konieczność. Zresztą kult wszystkiego co sowieckie był w tych pismach nadzwyczaj rozwinięty. Złego słowa nie wolno było napisać o rewolucji, Leninie, Bucharinie, sowieckich filmach, sowieckich poetach. Przyznam, że momentami byłem zdumiony liberalizmem przedwojennej cenzury, że takie teksty puszczała.

Po trzecie, totalitaryzm to zastąpienie wszelkiej rzeczywistości ideologią. Innymi słowy, nie było tam miejsca na dyskusję o bezrobociu, płacach, warunkach życia na polskiej wsi. Tej empirycznie dostępnej rzeczywistości, którą trzeba, można opisywać, która domaga się poznania, liczb, analiz – nie było. Pozostawało pytanie, czy „obiektywnie” dana idea służyła proletariatowi czy nie.

Czytając te przedwojenne pisma, odnosiłem wrażenie, że mam przed oczami stalinowską „Trybunę Ludu” czy partyjny organ „Nowe Drogi”. Mimo wojny, zmiany ustroju nic w tych schematach ideologicznych się nie zmieniło. Stworzone w latach 30. sztampowe frazesy powróciły w prasie lat 50. i później. Komuniści się nie zmienili. Byli zatruci stalinizmem, choć na Stalina nie musieli się powoływać.

Gdy myślę o wyznaniach Aleksandra Wata, rozumiem, jak bardzo głęboko musiał czuć się odpowiedzialny za zło, które szerzył, jak bardzo ciążył na nim ten epizod wydawania „Miesięcznika Literackiego”. Z tym większym szacunkiem i w ciszy mogę myśleć o tym, jak znosił klątwę, która na niego za te okropieństwa po latach spadła.