Magdalena M. Baran
Z teczką pod pachą?
Odmieniany w językach praktycznie wszystkich krajów Wyszehradu temat archiwów i teczek powraca w wersji węgierskiej. Nie zważając na wartość dokumentów, prawdę historyczną czy prawo do obrony i zabrania głosu we własnej sprawie, rząd premiera Orbana zamierza już w listopadzie aktem prawnym zezwolić wszystkim ofiarom komunistycznego reżimu (a zatem przede wszystkim inwigilowanym przez AVH – Allamvedelmi Hatosag), by odebrały swoje teczki i (wkładając je pod pachę) udały się w sobie tylko znanym kierunku. O kopiach mowy nie ma. Rzecz jasna, na wieść o takich planach podniosły się protesty historyków (tak węgierskich, jak i zagranicznych) krzyczących, iż oznaczać to będzie zablokowanie prowadzonych badań, a zarazem fałszowanie własnej tożsamości narodowej (bo do tego działanie Fideszu ma według nich prowadzić). Oddając teczki nie da się bowiem rozgrzeszyć lat reżimu, nie da się wymazać historii, nie da się spowodować tego, że nagle całe pokolenia Węgrów zapadną na amnezję. Może szczególnie mocno nierealne wydaje się to właśnie tam, gdzie ludzie językowo odmienni od otaczającej ich Europy na wielkiej historii swego narodu, na jego swoistej legendzie (a czasem i na poczuciu doznanej krzywdy) budują tożsamość.
Rzecz jasna, debata co by tu zrobić z archiwami bezpieki toczy się w naszej części Europy od z górą dwudziestu lat. Niektórzy doskonale poradzili sobie z tym problemem – Niemcy udostępnili archiwa wszystkim: obywatelom, partiom politycznym, związkom, stowarzyszeniom, a nawet firmom. Stosunkowo wcześnie, bo już od roku 1992, pozwolono poszkodowanym otrzymać kopie dotyczących ich dokumentów, a byłym agentom Stasi zablokowano dostęp do piastowania funkcji państwowych. Kolejne kroki uczyniły Słowacja, publikując (poczynając od wschodniego regionu kraju) dokumenty w Internecie, oraz Rumunia, która na początku roku 2007 odtajniła archiwa komunistycznej służby bezpieczeństwa Securitate i udostępniła je wszystkim obywatelom (wcześniej nawet lokalny odpowiednik IPN-u posiadał jedynie ich część). Nie najgorzej zapowiadały się też działania w Bułgarii, która już w roku 1997 udostępniła inwigilowanym dane swej tajnej policji (Dyrżawna Sigurnost). Proces ten został jednak zahamowany w roku 2002, gdy uchwalono ustawę nadająca klauzulę tajności danym dotyczącym osób, które współpracowały lub współpracują z tajnymi służbami państwa. Nie wprowadzono przy tym rozróżnienia czasowego, praktyczne uniemożliwiając pytanie o własna historię. Jeszcze innaczej potoczyły się losy Czech i Polski. U naszych południowych sąsiadów już w roku 1992 doszło bowiem do opublikowania przez Petra Cibulke listy tajnych agentów i informatorów, co (podobnie jak pojawienie się u nas Listy Wildsteina) zaowocowało swego rodzaju polowaniem na czarownice, w którym nie pytano o autentyczność dokumentów, ale dokonywano szybkiego, dla wielu długotrwałego podziału na „my” i „oni”. Sytuacja uległa wprawdzie zmianie w roku 1996, gdy każdy Czech mógł sprawdzić, czy założono mu teczkę, ale dopiero w roku 2002 rozpoczęto publikowanie dokumentów w Internecie. Wrzenie ustało. Powraca tylko czasami – jak w niedawnej historii oskarżeń wysuwanych przeciwko Milanowi Kunderze.
Na Węgrzech historia ma się jednak nieco inaczej. Debata o tym, co zrobić z teczkami, obecna była już od pierwszych dni wolności. Lewicowy rząd Gordona Bajnaia chciał je opublikować. Uznano jednak, iż trudno oceniać historyczną odpowiedzialność ponad 50 tysięcy osób, które współpracowały z reżimem. Trudno również i dziś wyrzec się historycznego, choć niechlubnego dziedzictwa. We wspomnianych na początku protestach historyków nie idzie bowiem o to, by owe archiwa zamknąć, odmawiając obywatelom dostępu do ich własnej przecież prawdy, ale by ocalić je od zniszczenia. By nie doprowadzić do sytuacji niejasnych czy wręcz kuriozalnych. By nie pozwolić rządzącemu obecnie Fideszowi na stanie się jedyną wyrocznią w sprawie, jedynym depozytariuszem powojennej historii Węgier. Bo, jakby nie zarzekał się węgierski wiceminister sprawiedliwości Bance Rétvári, w opinii historyków zabieg ten (podobnie jak oddany do użytku pod koniec pierwszych rządów Orbana budapesztański Terror Háza) prawdzie historycznej nie pomoże.
* Magdalena M. Baran, koordynator projektów IO, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 114 (11/2011) z 15 marca 2011 r.