W silnie ponoć podzielonym społeczeństwie poglądy na dowolny temat z reguły dość prosto jest dostosować do politycznych lub publicystycznych afiliacji. Czasami jednak zadanie nie jest łatwe. Na przykład wtedy gdy w czwartkowe popołudnie u Grzegorza Chlasty dwóch dżentelmenów rozmawia o przypadkowym seksie w klubowych toaletach. Obaj wydają się przerażeni, choć jednego temat trochę chyba podnieca, bo używa sformułowań bardzo potocznych – „dają”, „puszczają się” – i mówi tylko o kobietach. Drugi podchodzi do tematu w sposób mniej emocjonalny i stara się poddać go chłodnej analizie: „zastanówmy się, co to zjawisko mówi o naszym społeczeństwie”, „nie jest dobrze, że ludzie zaspokajają swoje potrzeby w ten sposób”.

Jeden – tembr głosu obaj mają niestety podobny, więc nie mam pewności który – zapewnia, że wśród jego znajomych „takie rzeczy” nie mają miejsca, na co słyszy, że żyje w „inteligenckiej enklawie”. Temat schodzi chwilowo na antysemityzm kleru – który jest zjawiskiem tak samo jak dyskotekowy seks powszechnym i jednocześnie trudnym do wychwycenia – i bardziej analitycznie nastawiony mówca z trudem broni tezy, że jego osobiste odczucia są równie dobre, jak statystyki, których w żadnej z tych kwestii nie ma. Potem kolejna dygresja i krótka wymiana zdań o narkotykach, które według gościa bardziej napalonego są złe i kropka, a według jego oponenta czasami bywają mniej szkodliwe niż alkohol, a ten jest przecież legalny.

Grzegorz Chlasta stara się wrócić do pierwotnego tematu i czyta zawieszonym głosem fragment artykułu z „Polityki”, którego bohaterami są ludzie uprawiający szybki seks w miejscach publicznych. Obaj dżentelmeni chichrają się jak pensjonarki i proszą, żeby przestał, bo Krajowa Rada Tego i Owego nałoży na radiostację 300 tysięcy kary. Cięcie. Muszę wysiąść z samochodu i wyłączyć radio. Gdyby nie to, że dyskusję przerwano na wiadomości o wypadkach samochodowych, wygłupach PiS i arogancji Platformy, po których prowadzący przedstawił gości raz jeszcze, nigdy bym się nie domyślił, że byłem właśnie świadkiem wymiany poglądów między konserwatywną a liberalną częścią opinii publicznej.

Jestem niepocieszony, podobnie jak Tomasz Terlikowski, któremu nie udało się ustawić oponenta w roli promotora rozpasanego libertynizmu. Próbował parę razy, zadając retoryczne w swoim przekonaniu pytanie, czy w seksie z nieznajomymi nie ma nic złego, ale Wojciech Mazowiecki mężnie stękał w odpowiedzi o stanie społeczeństwa, szkodliwości alkoholizmu i grzechach antysemityzmu. A przecież zaczepki imama (epitet na licencji Cezarego Michalskiego) można było skwitować stwierdzeniem, że przygodny seks z woli obydwu stron jest mniej społecznie szkodliwy niż wmawianie ludziom, że zabieg in vitro to morderstwo, a lekiem na impotencję jest modlitwa. Nie od rzeczy było też dodać, że goście programów Ewy Drzyzgi i Tomasza Lisa mają równe prawa opowiadać o swoim życiu seksualnym.

Zamiast tego usłyszeliśmy dukanie o społecznym podłożu „problemu”, od czego tylko krok, by wezwać do jego społecznego rozwiązywania. Istotą sporu w TOK FM nie jest zatem to, czy ludzie powinni mieć swobodę decydowania o własnym życiu seksualnym, lecz to, czy „problemy” (dlaczego nie „dewiacje”?) mają być rozwiązywane („prostowane”?) w imię katolickiej moralności czy humanistycznej pedagogiki społecznej. Motywacje dla takiej pedagogiki pozostają przy tym wątpliwe, bo brakuje przecież nie tylko dowodów, że przygodny seks w piątek i sobotę wpływa na to, jak ludzie zachowują się od niedzieli do czwartku, lecz nawet – co Mazowiecki przyznał – nie mamy danych, jak częste jest to zjawisko. Szybkie numerki z nieznajomymi oczywiście się zdarzają, ale fakt, że odbywają się w toaletach właśnie, a nie w dark roomach (których podaż odzwierciedla przecież popyt), wskazuje, że opowieści o nich jest nieproporcjonalnie dużo do faktów. Czy rzeczywiście mamy zatem do czynienia z nowymi obyczajami, czy też klasyczną pornograficzną fantazją o „łatwych” kobietach, które łatwo spotkać? Skoro zaś już przy klasycznych i dobrze znanych zjawiskach jesteśmy, to czy oburzenie Terlikowskiego i troski Mazowieckiego nie są przypadkiem reakcją typową dla „burżujów” (mężczyzn z klasy średniej), którzy w wolnej miłości upatrują zagrożenia dla swej społecznej (i reprodukcyjnej) pozycji?

Burżuj, jak wiemy dzięki przenikliwemu Kunderowskiemu profesorowi Avenariusowi, cechuje się tym, że mając do wyboru dwa typy relacji z piękną i powszechnie pożądaną kobietą: seks, o którym nikt się nie dowie, i niewinny spacer pod rękę, na którym zobaczy ich całe miasto – wybiera to ostatnie. Seks jest dla niego metodą budowania pozycji społecznej, a przypadki traktowania go w sposób bardziej naturalny – jako zaspokojenie popędów czy nawet ukoronowanie romantycznego – związku postrzegane są jako zagrożenie. Szczególnie szybki numerek z NIEZNAJOMYM, a więc potencjalnie nikim, człowiekiem bez społecznego statusu. Kobieta jadąca do hotelu ze świeżo poznanym mecenasem lub redaktorem, zafascynowana głębią jego osobowości i podniecona tym, że wreszcie mogła go spotkać osobiście, jawi się burżujowi jako mniej rozwiązła od tej gimnastykującej się w ciasnej kabinie toalety z facetem, którego imienia nie zna, ale który za to dobrze tańczy lub ma seksowny tyłek.

Burżuazyjne lęki przed wolną miłością są, jak pamiętamy, jednym z głównych motywów dziewiętnastowiecznej literatury. W drugiej połowie wieku XX ich jawne artykułowanie przestało być jednak w dobrym tonie. Nie wprost, stosując zasadę kwaśnych winogron („w przypadkowym seksie nie ma nic miłego”), wyrażał je ostatnio Michel Houellebecq w „Cząstkach elementarnych”. Na tym tle popołudniowe biadania duetu Terlikowski i Mazowiecki wypadają raczej żałośnie.

* Tekst wyraża poglądy Autora.