Jacek Wakar

Enklawa

„Coś co zginęło szuka tu imienia” – o płycie z muzyką Stanisława Radwana komponowaną dla teatru Jerzego Grzegorzewskiego pisałem kilka tygodni temu. Piękne z niej frazy i muzyczne żarty stale mi towarzyszą, są tak inne od wszechogarniającego – w sztuce i codzienności – banału. I są niedoskonałym, ale jednak przedłużeniem teatru Grzegorzewskiego. Ileż razy przyłapuję się na tym, że tak najzwyczajniej w świecie za nim tęsknię. Bo z rzadka zobaczę na scenie coś, co da satysfakcję. Częściej wychodzi się w najlepszym razie zadowolonym, że ten stół ma cztery nogi i w miarę prosty blat. To bowiem już przestało być normą. A wzruszeń, takich jakie dawały przedstawienia Grzegorzewskiego, brak. Dojmująco brak.

Wspominam o Radwanie i Grzegorzewskim nie dlatego, że zaczadzony obchodami rocznicy smoleńskiej katastrofy nie znalazłem tematu na felieton. Mam jak najbardziej konkretny powód. W ostatni piątek, w przeddzień szóstej rocznicy śmierci artysty, Teatr Narodowy zaprosił na specjalny wieczór – promocję owego albumu. Jako że był to album Stanisława Radwana, a jest to twórca tyleż wybitny, co skromny, skierował światła reflektorów w niewypełnioną pustkę po Grzegorzewskim. Przypomniałem sobie po raz kolejny odbywający się kilka dni po odejściu reżysera spektakl „On. Drugi powrót Odysa”. „Zawsze padam bokiem – nigdy na twarz. Wszystko jest skandalem. Wszystko jest incydentem. Wszystko jest pogwałceniem praw” – mówił bohater Jerzego Radziwiłowicza w pierwszych słowach monologu „On” autorstwa Antoniny Grzegorzewskiej. Córka reżysera zawarła w nim okruch własnego doświadczenia, może również dlatego robił tak piorunujące wrażenie. A tego dnia siła tego przedstawienia była jeszcze większa. Bo odbywało się bez Niego, bo stanowiło rodzaj pożegnania z Jego teatrem. Aktorzy nie wyszli do oklasków, wzruszona publiczność długo biła brawo do pustej sceny. Przypomniałem sobie wówczas wieczór kilka lat wcześniej w łódzkim Teatrze Nowym, kiedy miesiąc po śmierci Kazimierza Dejmka odbywała się premiera jego niedokończonego „Hamleta”. Tam też tak było – pusta scena, długo niemilknące oklaski. Wrażenie, że dotyka się, poprzez splecenie teatru ze śmiercią, czegoś absolutnie ostatecznego.

W Narodowym w ostatni piątek było jednak inaczej. Bez patosu, z lekkim uśmiechem. Lekko – powiedziałby może Grzegorzewski i na pewno by mu się podobało. Stanisław Radwan zbudował bowiem w leciutkim hołdzie dla mistrza teatr ulotny i piękny. Złożony z jego słów, przytoczeń jego myśli, fragmentów filmów, elementów scenografii do przedstawień. Na Scenie przy Wierzbowej odsłonięto okno. To samo, które często wykorzystywał w swoich inscenizacjach. I to samo, przez które zapatrzył się kiedyś na Ariela – Beatę Fudalej oraz Kalibana – Jerzego Radziwiłowicza ze swego „Morza i zwierciadła”, co z kolei utrwalił swym obiektywem Wojciech Plewiński. Ten obraz towarzyszył piątkowemu przedziwnemu seansowi, w którym było wszystko. Ślad teatru Grzegorzewskiego, a jednocześnie dowód jego nieuchwytności, ironia mistrza i jego wrażliwość, niedopasowanie do świata, żart i poczucie absurdu egzystencji. Dziwność – jak powiedział Jerzy Pilch.

Słuchałem wspaniałych piosenek Radwana śpiewanych przez aktorów Narodowego oraz tych, którzy go współtworzyli w czasach Grzegorzewskiego i przypominałem sobie obrazy z jego inscenizacji. Wielki monolog Radziwiłowicza – Kalibana, jego pojedynek z Janem Englertem – Henrykiem w „Nie-boskiej komedii”, ale też zamazaną we mgle zapomnienia sylwetkę Walczewskiego – Konsula z „Powolnego ciemnienia malowideł”, którym w końcu lat 80, rozpocząłem swoją znajomość z teatrem Grzegorzewskiego w warszawskim Studio. Oczywiście, niczego wtedy z tego nie rozumiejąc. I było mi z tym dobrze.
Tak sobie myślę, że to piątkowe spotkanie nie tylko przeze mnie zostanie na długo zapamiętane. O kilku przyczynach już wspomniałem. Ale też choćby dlatego, że nie przypominam sobie w teatrze podobnej ciszy, niewymuszonego a szczerego skupienia. Bez szmeru, kaszlnięcia, bez ruchu. W pewnym momencie wyszła na scenę Antonina Grzegorzewska, by wspominać ojca. Po cichu, na wskroś osobiście. Tonia, bo tak nazywają ją w Teatrze Narodowym, mówiła, że Grzegorzewski przed ciszą uciekał do teatru, że chłonął w nim każdy dźwięk. Zazdrościł aktorom uwielbienia widzów, chciał być Johnem Lennonem. W słowach Grzegorzewskiej nie było ekshibicjonizmu, a rodzaj zaufania, może spłaty długu, by pokazać inną twarz wielkiego artysty. Artysty, który dla ludzi na scenie oraz dla wielu na widowni był przyjacielem, a jednocześnie kimś nie do końca znanym. Potem widziałem Grzegorzewską z bliska, miała mokre oczy. I to też spowodowało, że ów piątek przy Wierzbowej nabrał wyjątkowego wymiaru. Zostaliśmy dopuszczeni w krąg tajemnicy, do wspominania intymnego, zazwyczaj dostępnego tylko dla grupy wybranych.

I było nam z tym i smutno, i dobrze. Na scenie grupa aktorów Narodowego. Jedni grają dużo, inni pojawiali się niemal we wszystkich spektaklach Grzegorzewskiego, a teraz nie ma dla nich miejsca w obsadach. Nie muszą o tym mówić, bym wiedział, że to piekielnie boli. Nie narzekają wprost, ale każdy wie, że to sieroty po Grzegorzewskim. W piątek wrócili i wskrzesili na nowo w sobie i dla nas tamten czas oraz tamten teatr. Potem na bankiecie w oczach niektórych z nich widziałem łzy.

Nie chciałem w piątek wychodzić z Narodowego. Wszelkie porównania teatru Jerzego Grzegorzewskiego i muzyki Stanisława Radwana z tym, co dziś modne i obowiązujące, nie mają sensu, na domiar złego uwłaczają obu artystom. A jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia, że na ten czas Scena przy Wierzbowej stała się wyspą, enklawą, szczelnie zamkniętą przed tym wszystkim, co na zewnątrz. Przed brudem i bylejakością, przed dosłownością teatru, przed jego tanią publicystyką, czasem złym smakiem i tanim gustem, a bywa że i złymi intencjami. Przed tym, co – wtedy przeczuwane – zdarzyło się dwa dni później. Przed wybuchem ściśle polskiej paranoi. Wtedy to wszystko nie miało do nas dostępu. I z tym nam było bardzo dobrze.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 117 (14/2011) z 5 kwietnia 2011 r.