Martyna Obarska

Praga bywa kobietą. Obrazek z hospody

Wnętrze: klasyczne, powiedzmy średnia krajowa. Drewniany bar, stoły, obowiązkowe ławy, a na parapetach – jest to wysoka piwnica – różności przeróżne. Kilka plastykowych żab, reklamówki browarów i małe wazoniki ze sztucznymi żonkilami – kolekcja wyjęta żywcem z lat 70. W karcie właściciel razem z „kolektywem” serdecznie zapraszają na jadło i popitek, zapewniając, że wszyscy goście są mile widziani.

Menu: zestaw też raczej klasyczny. Dużo mięsa, jeszcze więcej smażeniny, śladowe ilości warzyw. Oczywiście zawsze można zamówić sałatkę z ogórka albo z pomidora, co w praktyce oznacza kawały zieleniny pływające w towarzystwie cebuli w słodkawej wodzie z octem i cukrem.

Nie jest to ani knajpa z wyższej półki, ani typowa „trójka”, czyli spelunka, w której króluje piwo, panowie w bawełnianych dresach i monterkach. Wprawdzie jeszcze rok temu unosił się tu szary dym, a sala dla niepalących schowana była gdzieś w głębokiej piwnicy (bez okien i wentylacji), teraz nastało jednak nowe: przestrzeń dla niepalaczy powiększono. Oczywiście w niewielkim tylko stopniu – w Czechach, w przeciwieństwie do reszty

Europy, papieros nie zniknie z hospod tak szybko.

A jacy są goście w tej „typowej” czeskiej hospodzie? Przy jednym ze stołów typowa grupa dwudziestokilkulatków. Pewnie przychodzą tu co tydzień, mają swoje ulubione potrawy. Kelnerzy dobrze ich znają i szczerze doradzają, że jak chcą sobie kupić wino do parku, to taniej im wyjdzie zaopatrzyć się u Wietnamczyka za rogiem. Pozostali bywalcy hospody mogą być jednak pewnym zaskoczeniem dla polskiego obserwatora.

Przede wszystkim dlatego, że są to same bywalczynie. Dwie zadbane pięćdziesięciolatki emocjonalnie rozprawiające nad białym winem o nowej, młodej partnerce znajomego. Dwie dwudziestolatki popijające ciemne piwo. Dziewczyna czytająca w kącie książkę oraz starsza pani, na oko koło osiemdziesiątki, pochylająca się w nobliwym błękitnym kapeluszu nad dużym kuflem i smażonym serem. I nie jest to raczej wyjątkowa sytuacja. Wprawdzie dzisiaj (30 kwietnia) obchodzone jest w Czechach Święto Palenia Czarownic, ale swojska hospoda na ulicy Krymskiej jakoś nie wygląda na sabat lokalnych wiedźm.

Zawsze można powiedzieć, że co kraj, to obyczaj, ale czy rzeczywiście aż tak bardzo różnimy się od naszych południowych sąsiadek? Ich styl ubierania się często przyprawia o ból głowy, bo na równi z lokalnymi mężczyznami wyżej sobie cenią wygodę niż jakąkolwiek estetykę. Odpowiednikiem polskich przesadzonych i ociekających tanim seksem białych kozaczków są tutaj bawełniane dresy i fryzura na palemkę, ewentualnie wielowarstwowa kolorowa mozaika. Oczywiście zdarzają się też kobiety eleganckie, ale praska ulica nie za bardzo podąża za światowymi trendami – chyba że tymi z lat 80. Pragmatyzm prażanek oznacza, że jeśli ubrania – to wygodne, a jeśli relacje damsko–męskie – to kumpelsko-partnerskie. Oczywiście nie brakuje też i klasycznych układów, w których mąż wraca z roboty, a na stole już czekają knedliki i sztuka mięsa. Przyglądając się mieszkankom Pragi, można jednak odnieść wrażenie, że cały rytuał godowy i adoracja są czymś całkowicie przereklamowanym, bo po prostu kobiety biorą tu sprawy w swoje ręce i to one decydują o tym, z kim i gdzie spędzą wieczór lub kilka lat.

Nie musimy kopiować wszystkiego, co robią lub lubią pragmatyczne prażanki, ale życzyłabym sobie i innym warszawiankom, żeby przynajmniej tłumniej odwiedzały knajpy stolicy. A zwłaszcza naszym mamom i babciom. I to nie tylko w dzień, w którym zbiera się sabat.

„Kultura Liberalna” nr 121 (18/2011) z 3 maja 2011 r.