SEKS I DOKUMENTALIŚCI – PIERWSZY WEEKEND PLANETE DOC FILM FESTIVAL

Grzegorz Brzozowski

Dokumentaliści poza ekranem

Rozpoczęty w miniony weekend kolejny Festiwal Planete Doc oprócz obfitości poruszanych przez dokumenty tematów (ponad 160 tytułów), przyniósł także możliwość zapoznania się z innowacyjnymi rozwiązaniami formalnymi w samym sposobie ich prezentowania.

Jeden z trendów zaznaczył się już w wieczór otwarcia: poszerzanie prezentowanego materiału o sceniczną obecność autora. Prezentowany po raz pierwszy na zeszłorocznym festiwalu w Sundance dokument „Utopia w czterech odsłonach” Sama Greena aspiruje do roli wydarzenia performatywnego. Prezentowany jest jako ciąg obrazów i scenek, do których narracja wygłaszana jest na bieżąco przez obecnego na scenie reżysera, któremu towarzyszy trzyosobowy zespół muzyczny. Skojarzenia z projekcjami niemych filmów w towarzystwie tapera są nieprzypadkowe: jak zaznaczyła w eseju programowym Rebecca Solnit, zamierzeniem projektu jest powrót do wspólnotowego doświadczenia kina, któremu zagrażają nowoczesne nośniki – iPhone czy youtube – indywidualizujące kontakt z filmem. Sama forma wydarzenia ma zatem komponować się w swych utopijnych aspiracjach z tematyką prezentacji – przeglądem historii wybranych dwudziestowiecznych utopijnych projektów.

Podobnie jak opisywane przez Greena przedsięwzięcia, jego mała kinowa utopia również daleka jest jednak od spełnienia. Wygłaszany przezeń kojącym głosem komentarz nie zbliża się nawet do improwizacji czy otwarcia na jakiekolwiek uzupełnienia ze strony widzów. Przebiega raczej według z góry przewidzianego scenariusza, oscylując niebezpiecznie wokół formy objazdowej prelekcji. Niepowtarzalność przedstawienia oznacza tu raczej jednorazową mobilizację spektakularnej oprawy – konferansjera i zespołu muzycznego – raczej niż stworzenie unikalnej więzi z widownią. Można odnieść wrażenie, że dokument Greena mógłby się równie dobrze odnaleźć pośród prezentacji na konferencji TEDx czy wieczoru stand-up Komedy, rozmywając granice między dokumentalnymi środkami wyrazu a stylem komika-felietonisty. Ta lekka, łatwa i przyjemna forma niebezpiecznie rzutuje na interpretację poruszanej tematyki. Rozliczenie z dramatyczną historią dwudziestowiecznych utopii przebiega poprzez serię króciutkich, oprawionych ciepłym komentarzem esejów, z lekkością przechodzących od projektu esperanto przez socjalizm, kapitalizm (największy chiński dom handlowy) po misję antropologii. Pobudzający utopijną wyobraźnię „delikatny, rajski zapach”, jaki roztaczać miała prezentacja, bezproblemowo przeszedł zatem w wyczekiwany przez widownię aromat otwierającego festiwal poczęstunku.

Znacznie więcej napięcia można było obiecywać sobie po zorganizowanym pierwszego dnia festiwalu wieczorze „Battle of Sexes”. Prowadzona przez parę reżyserów, Signe Baumane i Billa Plymptona, prezentacja animacji poświęconych erotyce zorganizowana została w formule slamu między męskimi a kobiecymi twórcami. Konferansjerzy po każdej projekcji spierali się o to, czyja perspektywa jest bliższa prawdzie o ludzkim erotyzmie. Ten nierozstrzygnięty przez wieki problem filozoficzny oddano dosłownie w ręce widowni, natężenie oklasków której miało decydować o miejscu filmików w tworzonym na bieżąco męsko-żeńskim rankingu. Kabaretowa oprawa, uzupełniona o postaci rozczochranego naukowca mierzącego owację oraz wdzięcznej hostessy zapisującej wyniki na tablicy, współgrała ze swobodną formuła filmików. Z czasem sprowadzała się wszakże coraz bardziej do zestawu przaśnych stereotypów, na czele z powtarzaniem obserwacji o znamiennej różnicy między długością trwania erotycznych filmików w wykonaniu kobiet (najkrótszy trwał 5 minut) i mężczyzn (oscylujących wokół minuty). Może i tym razem ekran mógłby obronić się sam: w prezentowanych animacjach nie brakowało fajerwerków surrealistycznego humoru, od seksualnego życia foteli („Roof Sex” PES), przez zoologiczne mezalianse między kurczakiem a wierzchowcem („Chirpy” Johna Gorasa), po wizje masakry mężczyzny przez sfery erogenne oblubienicy („How to Make Love to a Woman” Billa Plymptona). W samej silącej się na kabaretową swobodę przed ekranem Signe Baumane trudno było rozpoznać narratorkę odważnego dziennika intymnych przygód („Teat Beat of Sex”). Być może jedna z przyczyn poszerzenia kompetencji realizatorów filmowych o konferansjerkę obnażona została podczas „przerwy reklamowej” wykorzystanej przez reżyserów, by zaprosić widzów do stoiska ze sprzedawanymi przez siebie filmami.

Miejmy nadzieję, że kolejnym krokiem zdesperowanych finansowo filmowców nie okaże się nagabywanie do odwiedzenia sali kinowej przechodniów. Jak dotąd repertuar Planete Doc zdecydowanie tego nie potrzebuje. Do końca tego tygodnia do widzów trzech warszawskich kin będzie przemawiać magia samego ekranu.

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

***

Agnieszka Wądołowska

Irańskie świadectwo i bardzo różne seksy

Już od pierwszego weekendu rozrastający się z roku na rok Planet Doc FF dosłownie zalał kinomanów i wielbicieli dokumentu różnorodną tematyką: od ekologicznych krucjat, przez wizje artystycznych projektów, po polityczno-gospodarcze ilustracje. W czterech kolejnych odsłonach festiwalowych relacji będziemy dzielić się wrażeniami z najbardziej interesujących nas projekcji i spierać się o ich wartość.

Do tej pierwszej relacji wybrałam dwie skrajnie odmienne projekcje: świadectwo irańskiej rewolucji oraz skomentowaną przez Grzegorza Brzozowskiego „Battle of Sexes”, którą postaram się pokazać z kobiecej perspektywy.

Irańskie świadectwo, czyli „Zielona Rewolucja”

Zielone koszulki, chusty, opaski. Zielone flagi, szale i pomalowane na zielono twarze. Tłumy na ulicach. W czerwcu 2009 roku, tuż przed wyborami prezydenckimi Teheran zmienił się w miasto zieleni – radości z możliwości wyboru, wiary w stopniowe wprowadzenie zmian, nadziei na obywatelską solidarność. W momencie ogłoszenia zwycięstwa Ahmadineżada i publicznego uznania wyników przez ajatollaha Chomeiniego pęka narracja o pokojowym zrywie i zaczyna się opowieść o oszukanym społeczeństwie, pałowaniach tych, którzy mieli odwagę wyjść na ulicę z transparentami z pytaniem: „Where is my vote”, bandach basidżów szalejących po ulicach, o zamykaniu w więzieniach przypadkowych osób, łapankach, rewizjach. Wszędzie krew. Przerażenie. Wycofanie.

„Zielona rewolucja” opiera się na kolażu form. Wywiady z prześladowanymi, którzy wyjechali z Iranu, strzępy nagrań z telefonów komórkowych i amatorskich kamer przeplatają się z animacjami, które ilustrują wpisy na blogach i Twitterze. Z tych różnych głosów para reżyserów – Ali Samadi Ahadi i Jan Krueger – spróbowała poskładać wydarzenia przedziwnego lata 2009. Wielość form ma odpowiadać najróżniejszym sposobom, w jakie Irańczycy, który nie chcą bezczynnie patrzeć na to, co stało się w ich kraju, próbują dotrzeć do szerokiej publiczności. Najbardziej przejmujące okazują się wpisy na Twitterze, które pojawiają się na czarnym ekranie jakby wydobywały się z czeluści, jakby przez jakąś nieszczelność w systemie były w stanie wyciec mimo informacyjnej blokady.

„Zielona rewolucja” to zbiór świadectw, które mają być apelem o uwagę. Próbą uświadomienia światu samego faktu brutalnych prześladowań i totalnego zastraszenia społeczeństwa irańskiego. Jest też otwartym wyrzutem, wobec milczenia i obojętności Zachodu. Próżno jednak szukać w filmie wielostronnej analizy tego, co stało się w czasie i zaraz po wyborach czy też różnych odcieni postaw irańskich obywateli. Ta układanka form ma być świadectwem. Świadectwem, które może wydawać się emocjonalne, popadające w uproszczenia i skrajnie polaryzujące rzeczywistość, ale będące przede wszystkim autentyczną skargą ofiar.

Bardzo różne seksy, czyli „Battle of Sexes”

Naturalnie magiczne słowo na „s” przyciągnęło tłumy, a wizja konkurencji czy bitwy, jak obiecywał sam tytuł, jeszcze podgrzała atmosferę. Komiczno-żenująca oprawa, o której pisał Grzegorz, wydawała się jednak niezbędna, żeby jakoś w ogóle ugryźć tematykę i jednocześnie masowo zaangażować publiczność. Stylistyka popularnych telewizyjnych show, w których to widzowie są ostatecznymi jurorami, spełniła swoją rolę. Choć komentarze konferansjerów nie były może zbyt wyszukane, a filmiki erotyczne krótkometrażowe, to jednak całość stworzyła umowną mapę podstawowych różnic.

Znaczący było to, że wszystkie męskie filmy były oparte na żartobliwej konwencji. Oprócz lęku przed kobiecym ciałem i jego potencjalnie tragicznym w skutkach zamachu na mężczyznę, jaki pokazał w swoim filmiku Bill Plympton, nie udawały nawet, że poruszają inny temat poza tym „jednym”. Kobiece kreacje natomiast próbowały w onirycznych wizjach pokazać różne poziomy uczuć i pożądania. Jednak było w nich pełno nieakceptacji i skrajnie przerysowanych kształtów, jakby jedyny możliwy model kobiety odpowiadał wizerunkowi Venus z Willendorfu. W „Girls Night Out” znalazł się też obraz emancypacji od klasycznego podziału ról, który polegał niestety na odwzorowaniu przez kobiety męskich sposobów zachowania. Co ciekawe, tylko w jednym filmiku, w filmiku kobiecym stworzonym przez Signe Baumane, pojawiła się potrzeba otwartej, niekoniecznie tylko poważnej, ale konkretnej rozmowy o kwestiach dotyczących seksualności.

Bitwę wygrali mężczyźni. Na co zapewne wpływ miał fakt, że maszynę odmierzającą entuzjazm widzów obsługiwał szalony naukowiec płci męskiej, a rola jego stereotypowej asystentki sprowadzała się jedynie do posłusznego wpisywania wyników w odpowiednie kratki. Całość potwierdziła, że mimo wszelkich rewolucji seksualnych, które mniej czy bardziej przepracowaliśmy, Venus i Mars są od siebie nadal bardzo odległe.

* Agnieszka Wądołowska, absolwentka filologii angielskiej UW.

„Kultura Liberalna” nr 122 (19/2011) z 10 maja 2011 r.