Łukasz Jasina
Sydney Lumet – piewca doskonałości niedoskonałego systemu
Zmarły przed miesiącem Sydney Lumet powiedział nam wiele o Stanach Zjednoczonych. Zapamiętany będzie chyba jako twórca najwybitniejszych filmów o tematyce prawniczej. Nie tych plakatowych serialowych, prawniczych filmideł pełnych sloganów i drobiazgowej rekonstrukcji sądowej sali – przodków równie perfekcyjnych seriali współczesnych w rodzaju „Kości” czy „Kryminalnych zagadek Las Vegas” – które z pozoru pokazują nam wszystko, ale niewiele z nich wynika poza (jakże ważną) rozrywką. Lumet pokazywał nam znacznie więcej – system prawny uchodzący wszak mniemaniu Amerykanów i nas samych, europejskich miłośników Ameryki, za istotę tego kraju, a zarazem (parafrazując marksowskie dzieła) jednocześnie jego „bazę i nadbudowę”.
Ale najpierw trochę o samym reżyserze. Lumet urodził się w 1924 roku. Rodzina związana była z polskim teatrem jidysz. Baruch, ojciec reżysera „Dwunastu gniewnych ludzi”, mieszkał w Warszawie do roku 1920 i grywał w tamtejszych zespołach. Podobno znał Ester Rachel Kamińską i jej córkę Idę, co w kontekście ich znaczenia dla żydowskiego teatru w ówczesnej Polsce wydaje się być czymś oczywistym. Lumet był więc prawie-emigrantem. Reżyserzy, którzy przybyli do Ameryki jako małe dzieci lub urodzili się wkrótce po tym, jak ich rodzice zostali przepuszczeni przez upokarzające procedury na Ellis Island, wykazywali się potem w swoich filmach iście „gombrowiczowską” wrażliwością. Ich biczowanie amerykańskich spraw i rozdrapywanie ran miało jednak pewne granice. System, który pokazywali, bywał okrutny, ale był według nich jednak systemem dobrym – ulegającym jednak (jak napisano by w okolicach 1956 roku) błędom i wypaczeniom. Niektórzy robili to łagodniej – tutaj chyba najlepszym przykładem był sycylijczyk Frank Capra. Ostrzej wadził się z Ameryką – urodzony w Konstantynopolu – Elia Kazan. Potomek prześladowanych Greków i Ormian nakręcił filmy, w których Ameryka była zarówno bagnem – żeby daleko nie szukać ewidentnym przykładem jest oscarowe „Na nabrzeżach” (1954), jak i niedoścignionym mitem w „Ameryka, Ameryka”(1963). Zawsze jednak przytrafiała się Kazanowym filmom jakaś iskierka nadziei (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Ktoś, komu Ameryka dała szansę, nie potrafił przestać jej wybaczać. I kochał ją, nawet jeśli artystyczne reguły epoki kazały to ukrywać…
Sydney Lumet zaczynał swoją artystyczną drogę w nowojorskim teatrze jidysz. Żydowskie środowisko artystyczne w Nowym Jorku wydało wtedy wielu wybitnych artystów. Wspomnieć należy zwłaszcza Lee Strasberga – nie tylko wybitnego aktora, ale i sprawcę przeniesienia metod teatralnych ze Wschodniej Europy na rynek amerykański. Tu zresztą Lumet zetknął się z Kazanem. Lewicowa bohema Nowego Jorku, młodzieńcze fascynacje socjalizmem i walką o lepsze jutro
Możliwe, że typowa dla wielu emigrantów wrażliwość na łamanie praw ludzkich, połączona ze specyficzną miłością do Ameryki, stanęła potem u podstaw charakterystycznego dla Lumeta stylu.
Do sławy wiodła go dość długa droga. W roku 1939 debiutuje w Hollywood jako aktor. Po epizodzie wojennym (w Azji Południowo-Wschodniej) bakcyl filmowy ostatecznie zwyciężył. Niemniej Lumet, który rozpoczął karierę w trudnej epoce makkartyzmu, najpierw zajmował się pisaniem scenariuszy. W połowie lat 50. pod wpływem rywalizacji z telewizją następują w amerykańskim świecie filmowym spore zmiany (jakże małe w porównaniu z tym, co nastąpić miało za lat dziesięć). Z jednej strony wytwórnie takie jak MGM angażują się w realizację kosztownych produkcji w rodzaju „Kleopatry” czy „Ben-Hura”, z drugiej – pojawia się miejsce na nieduże ambitne produkcje.
Debiut reżyserski Lumeta: „Dwunastu gniewnych ludzi” (1957) przeszedł do historii kina. Wielu z nas pamięta przestraszoną twarz oskarżonego i ewolucję poglądów członków rady przysięgłych. Film ten dowodził, jak wielkim skarbem, ale i potencjalnym obiektem manipulacji, jest sprawiedliwość wymierzana w amerykańskich sądach. Do tematyki tej Lumet powrócił w „Werdykcie” (1982). Tam wszakże jego pogląd na sprawę był znacznie bardziej sarkastyczny.
Po kilku filmach słabszych nadszedł dla Lumeta złoty okres. W latach 70. stał się czołowym demaskatorem zakłamania amerykańskiego mitu. W „Taśmach prawdy” (1971) po raz pierwszy widzowie zobaczyli, że władza może mieć nad nimi pełną kontrolę. „Serpico” (1972) – jeden z niewielu filmów Lumeta wyświetlanych na polskich ekranach – to jedno z najmocniejszych studiów walki jednostki ze skorumpowanym systemem. W 1975 roku powstaje „Sieć” opromieniona rolami Petera Fincha, Fay Dunaway i Wiliama Holdena: grożący samobójstwem na wizji prezenter okazuje się tylko pionkiem w rękach władców medialnej korporacji. Bohaterowie „Pieskiego popołudnia” (1976) też nie umieją dopasować się do istniejącej rzeczywistości i skazani są na porażkę.
Stosunek Lumeta do systemu ewoluuje. W „Dwunastu gniewnych ludziach” jeden z przysięgłych (Henry Fonda) posługuje się nim w słusznym celu. Wystarczy przekonać innych zwykłych ludzi – członków rady przysięgłych. Wypaczeniem systemu są tam uproszczenie i głupota. Umiejętne wykorzystanie narzędzi prawnych może ocalić niewinne życie. Zresztą już wtedy Lumet pozostawia naszemu myśleniu otwarta furtkę? A jeśli przysięgły grany przez Fondę jest zwykłym manipulatorem? Najważniejsze jest jednak to, że system działa.
W późniejszych filmach Lumeta system działa nadal, ale stanowczo nie jest to powodem do radości. W „Serpico” osławione narzędzia prawne nie ratują uczciwego policjanta przed zemstą ze strony skorumpowanych kolegów. W system wpisane już są korupcja i klęska uczciwości. Serpico opuszcza Amerykę.
System „Pieskiego popołudnia” i „Sieci” jest już jednym, wielkim wynaturzeniem. Jednostka jest już tylko przedmiotem, całkiem jak w niektórych wierszach Majakowskiego. W obydwu filmach bunt jest iluzją – w pierwszym wypadku przerwaną przez głupotę i schematyczne działanie władz, w drugim przez wielką korporację kontrolującą wszystko od samego początku. Lumetowskie zło jest jak najbardziej osobowe, wykorzystuje system, a nawet opanowuje go całkowicie. Ludzie źli zajmują miejsca na szczytach władzy, a prawo staje się zbiorem pustych rytuałów.
Tym bardziej dziwi wygrana prawnika zagranego przez Paula Newmana w „Werdykcie”. Lekarze z katolickiego szpitala popełnili błąd w sztuce. Okazuje się jednak, że czasem i z systemem można wygrać.
Od życzliwego badacza otrzymałem studium traktujące o odbiorze prawa w kulturze popularnej (rzecz jasna amerykańskiej)*. Dzieło to opasłe i ciekawe. Wpisuje oczywiście Lumeta w najpopularniejszy ze schematów historii kina, czyniąc zeń typowego przedstawiciela „kina gatunków”, a także mianując jego duchowym poprzednikiem Johna Forda. Nic bardziej błędnego (choć już wiązanie jego twórczości z kinem społecznym Kena Loacha nie wydaje się pomysłem przesadzonym). Właściwie tylko „Dwunastu gniewnych ludzi” i „Werdykt” wpasowują się w te kanony. System prawny z „Księcia miasta” (1979) czy „Nazajutrz” (1985) to coś znacznie szerszego. Jego doskonałość i niedoskonałość jest metaforą Ameryki. Peterowi Robsonowi – autorowi szkicu o Lumecie – znacznie lepiej udało się odnalezienie innych reżyserów bliskich twórcy „Sieci”. Roman Polański i jego mroczna Ameryka z „Chinatown” to przecież podobna rzeczywistość kłamstw i osobowego zła. Blisko też filmom Lumeta do dwóch najważniejszych dzieł Alana J. Pakuli: „Czyż nie zabija się koni?” (1971) i „Wszystkich ludzi prezydenta” (1975).
Nade wszystko pozostał jednak Lumet dzieckiem przybyszów. Tym bardziej trafne wydaje się łączenie go z Kazanem niż Fordem. Lumet uległ mitowi Ameryki bezwarunkowo tylko raz (w „Dwunastu gniewnych ludziach”). Ford ulegał mu prawie do końca.
Jak mógł spojrzeć człowiek taki jak Lumet na to, co dzieje się w Ameryce współczesnej? W telewizyjnym filmie „Strip Search” (2004) postawił na równi bezprawne aresztowanie Amerykanki w Chinach i człowieka podejrzewanego o terroryzm w USA. System nie wykazywał już w tym filmie chęci naprawy, a dobro wygrywało raczej przez przypadek. Bushowska Ameryka nie spotkała się więc raczej z entuzjazmem reżysera. Być może z uwagi na wiek nie mógł też pokazać rzeczywistości bardziej skomplikowanej. Opowiedział nam już o poprzednich sześciu dekadach.
Lumet był także twórcą filmów nostalgicznych. Porządny kinoman zawsze pamięta wzruszającą rolę Ann Bancroft z „Garbo mówi” (1984). Zagrała tam umierającą kobietę, którą odwiedza (przekonana przez jej syna) Greta Garbo – wielka gwiazda od lat żyjąca w izolacji. Marzenia czasem się spełniają. Nawet w Ameryce – dzieje się to jednak tylko w filmach.
* Steve Greenfield, Guy Osborne (ed.), „Readings in Law and Popular Culture”, Routledge 2006.
** Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 123(20/2011) z 17 maja 2011 r.