Jacek Wakar

Majowe porządki

Właściwie powinienem z radością pisać o Pakcie dla Kultury, podpisanym z fanfarami przez premiera Donalda Tuska, zakładającym, że do 2015 roku wydatki na kulturę wyniosą 1 procent budżetu. Wydarzenie to przecież doniosłe, oczekiwane od dawna, wywalczone przez środowiska twórcze nie tylko te zgromadzone w ruchu Obywatele Kultury. Mityczny 1 procent jest symboliczną barierą, od kiedy sięgam pamięcią. Tyle że zwykle kierunek bywał odwrotny. Wiele mówiono o tym, jak dobrze byłoby, gdyby wydatki na kulturę wzrosły, a one jakoś w tym samym czasie dryfowały w dół, bo znajdowali się bardziej potrzebujący. Teraz jednak ma być inaczej, o czym zaświadczają autorytety po obu stronach negocjacyjnego stołu. Choć oczywiście nie jest miło, gdy w przeddzień podpisania dokumentu na miarę Porozumień Sierpniowych minister skarbu ogłasza postulat zamknięcia Państwowego Instytutu Wydawniczego. Chyba że PR-owska przebiegłość rządowych ekspertów osiągnęła szczyt szczytów. Bo może wszystko ukartowane? Może Grad zwierzył się z chęci anihilacji PIW-u tylko po to, aby Tusk podczas Warszawskich Targów Książki mógł stanąć w PIW-u obronie, zdaje się podpisując nawet stosowne pismo. Gdyby tak było – intryga wyjątkowej przewrotności.

Mógłby też pisać o warszawskiej Nocy Muzeów. O tym, że wszystko wskazuje na to, że zanotowała ona w tym roku bezdyskusyjny rekord. Wracałem w sobotni wieczór z Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego organizowanego przez Teatr Konsekwentny, szedłem przez Starówkę. Ludzie schodzili w dół lub szli w górę ławami, takich tłumów nie było tu w żadne upalne czerwcowe spacerowe popołudnie. Do tego tłumy pod wszelkiej maści muzeami, choćby nie miały do zaoferowania nic poza stałą ekspozycją. Tej nocy jednak każda ekspozycja miała w sobie coś ze zbiorów Luwru, magia i wmówienie działały bez zarzutu. Nie przeszkadzały mi nawet porównywalne z tymi pod muzeami kolejki pod sklepami monopolowymi. To również jest w porządku – Noc Muzeów jako pretekst do czystej i bezpretensjonalnej zabawy. I tylko jedno pytanie nie dawało mi spokoju, tak na zasadzie szukania dziury w całym oczywiście. Czy warszawskie muzea swą niebywałą fantastyczność pokazują tylko w tę jedną jedyną noc w roku? Co przeszkadza w tym, by odwiedzać je także bez szczególnej okazji? A może jest tak, że my po prostu nawet w takich sytuacjach bardzo potrzebujemy, by ktoś nami pokierował, narzucił swój punkt widzenia, obrał marszrutę. Wtedy jest łatwiej, można poczuć się lepiej. Choć może mało w tym dobrym samopoczucie wyrazistości, wyjątkowości, czegoś osobnego.

Powinienem więc o tym wszystkim z ogromną radością i dumą, a jednak jakoś trudno pozbyć się zdrowego sceptycyzmu. Dlatego życzę dobrze, lecz pozostaję jak Niewierny Tomasz.
Skoro pisać o tym powinienem, no i tłumacząc się, dlaczego tego nie zrobię, strawiłem dużą część miejsca, jakie sam sobie na ten tekścik przeznaczyłem, pora przejść do sedna. Otóż zmroziła mnie jednak przemiana Bartosza Arłukowicza z posła opozycji w ministra (co z tego, że bez teki) oczernianego przez siebie rządu. Rozumiem ruch Arłukowicza i nawet nie przypisuję mu najgorszych intencji. Być może rozpierała go, może rzeczywiście chciał coś zrobić. A może zdecydowały względy estetyczne? Być w partii zarządzanej przez Grzegorza Napieralskiego komuś, kto wyznacza sobie standardy, najzwyczajniej w świecie nie wypada. I Arłukowicz to zrozumiał, decydując się na gest konformisty, który wcale nie gwarantuje szybkich i pewnych efektów.

Rozumiem też premiera. Mechanizm zadziałał – to już widać. W Polskę poszedł komunikat o tym, jak to Platforma Obywatelska zasypuje podziały, jak sięga po najlepszych z obu stron barykady. Tym bardziej, że zaraz potem rozpoczęły się plotki o kolejnych przejęciach – czy to z SLD, czy Polska Jest Najważniejsza. Kalisz podobno nie, ale Cimoszewicza poprą, Borowskiego też, o Rosatiego walczą. Ba, są nawet skłonni wspierać w Lublinie Izabellę Sierakowską. Przyznam, że ta ostatnia wiadomość zmroziła mnie nie na żarty. Jeśli to prawda i liderów PO nie razi Sierakowska, mogliby równie dobrze zawalczyć o Leszka Millera. Prawdopodobnie w Łodzi zdobyłby niemało głosów.

Właśnie to zamazywanie granic przeszkadza mi najbardziej w politycznym majstersztyku Tuska, jak nazwano przejęcie Arłukowicza. W zażenowanie wprawiało, gdy w kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński nazywał Józefa Oleksego „politykiem lewicowym średnio-starszego pokolenia”. Dziś wrażenie po złowieniu Arłukowicza jest niewiele lepsze. Bo czasami ponad PR-owską sprawność prawienia banałów o zasypywaniu historycznych podziałów warto byłoby przedłożyć, by tak rzec, „kwestię smaku”. Nawet jeśli to już zamierzchły przeżytek, widziałbym sens rozróżniania Polski postkomunistycznej i posierpniowej. Nie ufam Olejniczakowi, nie mówiąc już o Napieralskim, gdy mówią, że są za młodzi, by wziąć na siebie wynaturzenia partii poprzedniczki. Zgłosili przecież akces do odziedziczenia po czerwonych także za nich odpowiedzialności. Dlatego zapewne nigdy nie zagłosuję na postkomunistów, nie zakocham się post factum w prezydenturze Aleksandra Kwaśniewskiego. I dlatego przeszkadzały mi umizgi Kaczyńskiego, a teraz uwiera mnie pragmatyzm Tuska. A kiedy słyszę o Sierakowskiej, myślę, że posuwają się o wiele za daleko. Od Sierakowskiej to już całkiem blisko do Joanny Senyszyn na przykład. O wiele za blisko. Dlatego zastanawiam się, ilu zniechęcą gry Tuska. Osłabi SLD, a korespondencyjnie i PiS, może zdobędzie dodatkowy procent głosów lub dwa. Tyle że flirt z postkomuną to jedna z takich rzeczy, których przynajmniej w moim mniemaniu robić nie wypada. Nawet gdyby się miało zyskać na tym całe 5 procent głosów.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 123 (20/2011) z 17 maja 2011 r.