Magdalena Malińska
Dzień bez dziecka
Jak trudno jest rozmawiać o (nie)posiadaniu dzieci z kimś innym poza samą sobą, przekonałam się szczególnie boleśnie zeszłego lata, gdy pewnego razu swobodne pogawędki wyzwolonych kobiet w kuchni naszego otwartego domu przerwało łupnięcie drzwiami. Gest ten (bardzo-nie-zen) uświadomił mi, że moja deklaracja: „nie będę mieć dzieci, bo zrobiłabym im krzywdę” dotknęła nie tylko owych nieistniejących potomków (którym, mam nadzieję, jest wszystko jedno). Okazało się, że zdanie to uderzyło także w matkę, babkę, ciotki i zamężne kuzynki. Każda z nich bowiem pod pojęcie „dziecko” (a więc także i moje, hipotetyczne) podstawia dziecko własne, a więc i moje samooskarżenie o brak talentu wychowawczego odbiera jako cios w nią właśnie wymierzony. Po łupnięciu drzwiami pojawił się zatem i morał: „Dorośniesz. Natura upomni się o swoje prawa”. Zadrżałam.
Od tamtej pory, by nie wywoływać już więcej gniewu ni szklistych kobiecych spojrzeń – wobec których najzatwardzialszy nawet duch polemiczny musi zmięknąć – w odpowiedzi na pytania o „moją kolej” strategicznie oblewam się rumieńcem, zakrywam oczy firanką rzęs, a pod stołem – łączę kolanka. To ujmuje lat i ujmuje rodzinę. Dalsi, mniej zorientowani krewni, okazują mi nawet współczucie, zapewniając, że „To tylko kwestia czasu. Każda potwora znajdzie swego amatora”. Ciche westchnienie, rumieniec, kolanka.
Zszedłszy do kobiecego podziemia, spod spuszczonych rzęs postanowiłam jednak po raz pierwszy baczniej przyjrzeć się dorosłym kobietom na ulicach, by rozpoznać wśród nich swego wroga: kobiety-matki. Czym różnią się od tych bez dzieci? Czy są szczęśliwsze? Bardziej świetliste? Uduchowione? Zdaje się, że jest to ta grupa, która innym kobietom spod spuszczonych rzęs się nie przygląda…
Obserwacja nie przyniosła jednak rozstrzygających wniosków, postanowiłam więc zaniechać na jakiś czas dalszych badań terenowych. Z pomocą przyszedł mi dopiero – dobry na wszystko – amerykański serial „Bones”, kolejny już sezon przygód wybitnej antropolog sądowej, wzoru kobiety nowoczesnej, której jedyną wadą (napędzającą zresztą fabułę serialu) jest nieumiejętność życia wśród ludzi. Ta chorobliwa wręcz aspołeczność pozostawała niereformowalna aż do wyjątkowego, zamykającego serię odcinka, w którym – uwaga: spoiler – bohaterka zachodzi w ciążę. Jakiż może być lepszy środek na przywrócenie społecznej równowagi? Po porodzie doktor Brennan stanie się bohaterką dopełnioną i spełnioną; trudna rada – trzeba powoli żegnać się z serialem; zapowiedziany kolejny sezon będzie niewątpliwie ostatnim. Fani „Bones” komentują w internecie, że spodziewali się wszystkiego, tylko nie ciąży. O, naiwności! Natura upomni się o swoje prawa nawet w Hollywood!
Odtąd, tak jak ucho potrafi wyławiać z przypadkowo zasłyszanych rozmów świeżo przyswojone słowo, a oko dostrzega je w każdej książce, tak i najdrobniejsza nawet wzmianka o tematyce parentingowej (bo tak brzmi profesjonalne określenie tej branży) zaczęła budzić moją wzmożoną czujność. Aż dziw, że nie założyłam jeszcze specjalnego notesu: kolorową kredką mogłabym w nim notować występujące ze zwiększającą się częstotliwością symptomy. Na przykład sen przyjaciółki o tym, że noszę córeczkę w wiklinowym koszyku, albo uwagę, że do twarzy mi z dzieckiem na rękach. W szczególności zaś wartą zapamiętania datę 26 maja 2011, kiedy to pewna kobieta ustąpiła mi miejsca w tramwaju, oraz fakt, że niedługo potem poproszono mnie o napisanie felietonu na Dzień Dziecka…
Czas na test ostateczny. Jedna kreska – wynik pozytywny. Jeszcze jesteś dzieckiem.
* Magdalena Malińska, doktorantka na Wydziale Polonistyki UW, redaktorka kwartalnika „Res Publica Nowa”.
„Kultura Liberalna” nr 125 (22/2011) z 31 maja 2011 r.