Łukasz Kowalczyk
Hamlet – Rewindykacja. „Melancholia” Larsa von Triera
Siła ciężkości zwycięża dynamikę ustroju.
Antoni Kępiński „Melancholia”
Cierpienie jest istotą życia i wobec tego nie przychodzi do nas z zewnątrz, lecz jego niewysychające źródło tkwi w każdym.
Artur Schopenhauer „Uzupełnienia do nauki o nicości istnienia”
1. Pierwszy Duńczyk po tej stronie kurtyny
Już przy pierwszej lekturze „Hamleta” dziwiło mnie, dlaczego sprawa rozgrywa się w Danii, a Hamlet jest Duńczykiem. Do tej pory nikt mi tego nie objaśnił, więc wciąż nie wiem. Faktem pozostaje, że angielski dramatopisarz Duńczyka uczynił literacką ikoną melancholika, najpierw reprodukowaną w postelżbietańskiej Anglii, a potem, wraz z rozprzestrzenianiem się kultu melancholii, w całej, rażonej romantyzmem, Europie. Pohamletowski melancholik to istota jednocześnie żałosna (bo niedostosowana) i wyrastająca ponad przeciętność (bo niedostosowana), o tyle felerna, co i obdarzona duchową przewagą. Dźwiga kamień smutku ale nie nazbyt jest tym przytłoczony, bo przecież to on sam, w drodze konfrontacji miałkości celów doczesnych z Absolutem, wyposażył się w ów ciężar. „Szczęśliw kto bez niechęci odwraca się od świata”, jak pisał Goethe. „Melancholia generosa” to archetyp, bez którego literatura nie byłaby tym samym od dobrych kilkuset lat. Zdaje się, że i tak za długo czekaliśmy na odpowiedź Duńczyków (Kierkegaarda nie liczę) w sprawie zamieszania, któremu patronują. Doczekaliśmy się wreszcie.
Trzeba przyznać, że von Trier nie cackał się z tematem. Film nazwał „Melancholia” i od początku do końca zachowuje pełną zgodność z tytułem. Strona wizualna to koktajl wyciśnięty z dwóch najbardziej prominentnych nurtów „melancholizmu europejskiego”: niemieckiego idealizmu (ponure knieje i ostępy oświetlone bladym światłem księżyca, gdzieniegdzie rumak lub naga kobieta nad ruczajem) i angielskiego spleenu (mżawka lub ryzyko mżawki, dostojny pałac z szarego kamienia u brzegów atramentowego morza, puste łąki z inklinacją w kierunku torfowisk). Za brak reprezentacji trzeciego tuza – czyli melancholii hiszpańskiej – trzeba winić Johnny’ego Deppa. Penélope Cruz, której von Trier zaproponował rolę Justine (melancholiczki), odmówiła z uwagi na kolizję terminów ze zdjęciami do „Piratów z Karaibów”. Mamy więc zamiast niej świetnie radzącą sobie z rolą Kirsten Dunst („Złota Palma” w Cannes) i nadreprezentację melancholii nordycko-normańskiej. Ścieżkę muzyczną niemal w całości stanowi preludium do „Tristana i Izoldy” (przypomnijmy: opera tworzona przez Wagnera pod wpływem dopiero co przyswojonej filozofii Schopenhauera, apostoła analitycznie uzasadnionej beznadziei). Główna bohaterka jest obiektem uczuć sympatycznego młodzieńca, nieco tylko przypominającego Ofelię, którego tuż po zaślubinach odsyła do metaforycznego klasztoru. Gdyby widz miał jeszcze jakieś wątpliwości, to wprowadzenie do obsady planetarnego olbrzyma o imieniu „Melancholia”, który bezpardonowo (i bynajmniej nie metaforycznie) wtarabania się w naszą planetę, kończąc jej dzieje, powinno te wątpliwości rozwiać. Głównym tematem filmu „Melancholia” jest zatem melancholia we wszystkich jej przejawach i tylko dla niej jest to film z happy endem.
2. Królestwo czarnej żółci
Jeśli ktoś uważa, że takie spozycjonowanie melancholii przez von Triera jest uzasadnione wyłącznie rozdętym ego samego reżysera (będącego klinicznym melancholikiem) i za wzór chciałby mu postawić kameralny „Wstręt” Polańskiego (będący z kolei studium schizofrenii urojeniowej), to nie docenia historyczno-kulturowej rangi melancholii. To prawda, została ona przez czasy współczesne zagoniona w kąt. Społecznie zorientowana i zaangażowana produkcja artystyczna przyprawiła jej gębę osobowościowo-estetycznej pozy, a psychiatria odebrała nawet status jednostki chorobowej na rzecz „stanów maniakalno-depresyjnych”. Ale kiedyś znaczyła dużo więcej.
Antyczna teoria „czterech temperamentów”, wywiedziona od Empedoklesa, wyznawana przez Hipokratesa i Galena, recypowana przez prominentnych myślicieli chrześcijańskich i przeniesiona pod strzechy już w średniowieczu, dzieli nas na cztery psychiczno- fizjonomiczne typy: sangwiników, choleryków, flegmatyków i melancholików. U każdego dominantą jest inny „życiowy sok”. Idąc po kolei: krew, żółć, flegma i czarna żółć. Sangwinik to istota na wskroś zdrowa. Krew (nawet posiadana w nadmiarze) była i pozostanie zdrowia gwarancją. Melancholik zaś z istoty swej jest chory. I gdy Arystoteles zadaje w Księdze trzydziestej „Zagadnień przyrodniczych” retoryczne pytanie: „Dlaczego wszyscy mężowie, którzy byli niepospolitymi (…) odznaczali się usposobieniem melancholicznym, i to jedni do tego stopnia, iż byli napastowani przez schorzenia, których powodem jest czarna żółć, jak powiadają o tym, co spośród bohaterów przydarzyło się Heraklesowi”, to rozumiemy, czemu w późnej starożytności melancholia zyskała miano choroby herosów, ale wcale Heraklesowi (ani jego żonie) herkulesowej „raptus melancholicus” nie zazdrościmy.
Święta Hildegarda z Bingen ujmowała sprawę prosto – typ melancholiczny to aberracja typu sangwinicznego i pożałowania godny skutek grzechu pierworodnego. Jej zdaniem melancholik to sadysta, miotany diabelskimi żądzami, erotyczny furiat i nimfoman, który najchętniej dławi ukochaną w swym „wilczym” uścisku. Jego dzieci, płodzone bez miłości, są nieszczęśliwe, podobnie jak on. Jedyna zaleta istnienia takowego monstrum to fakt, że bywa „skrzętny i zmyślny w rękodziele i chętnie pracuje”.
Ale już Albert Wielki czy Beda Pobożny byli bardziej oględni, doceniali wyjątkowość melancholików i maniakalnego rysu ich osobowości. I podobnie jak Platon, upatrujący na kartach „Fajdrosa” źródeł manii w boskich wyrokach („bo gdyby to było proste, że mania to coś złego, to jeszcze. Tymczasem my największe dobra zawdzięczamy szaleństwu, które, co prawa, bóg nam zsyłać raczy”), twierdzili, że mania była karą zsyłaną na jednostki wybitne za ich pychę.
W potoku sangwiników – ludzi prostodusznych do granic głupoty, rozsądnych i zdrowych do granic rumianego prostactwa – trafi się więc czasem melancholik. Zależnie od pozycji wewnętrznego mentalnego wahadła jest on: ospały i skłonny do gniewu, bojaźliwy i odważny, smutny i popędliwy, obyczajny i bezwstydny, lekkomyślny i stateczny, pyszny i zalękniony, a zawsze trudny w kontaktach i nieprzewidywalny. Na tyle wewnętrznie sprzeczny i niejednoznaczny, że najczęściej uważany za „aktora”, nieszczerego gracza. A jeśli ktoś uwierzy jego autentyzmowi, to staje się wobec niego skazany na komplementarną nienawiść i współczucie. O takiej figurze, i takiej smutnej regule, traktuje „Melancholia”. Von Trier rysując kliniczny obraz choroby, nie odziera jej bynajmniej z nimbu, którego przydały jej dawne wieki. Wyposaża Justine w szczyptę geniuszu (czym innym jest w dzisiejszych czasach dryg do świetnych haseł reklamowych i przekonanie, że życie jest złe ze swej natury?) i profetyzmu (czym innym tłumaczyć wiedzę o liczbie fasolek w pokaźnej butli i świadomość, że wkrótce życie na Ziemi przestanie istnieć?). Główna bohaterka budzi rozdrażnienie, ale i szacunek, zdumienie, ale i współczucie. I co nie mniej ważne, mimo patologicznej wsobności, wykazuje się największą efektywnością empatii spośród wszystkich przedstawionych postaci.
3. Melancholia/Nibiru: planeta zagłady
Melancholicy są zgodnie z tradycją astrologiczną dziećmi Saturna. Jak wiemy z mitologii, bycie dzieckiem Saturna to raczej fatalne doświadczenie. Jako niekosmologicznego Saturna (matkę głównej bohaterki) von Trier obsadził Charlotte Rampling. Krótki epizod z jej udziałem wyjaśnia widzowi od razu, czemu Justine jest labilna osobowościowo. Dodajmy do tego ojca szaławiłę (John Hurt) i dostaniemy dość banalny klucz, rodem z Bergmana czy Altmana, dla rozszyfrowania przyczyn takiej a nie innej kondycji głównej bohaterki. Na szczęście nie jest to wątek najważniejszy i reżyser nie umieszcza go w punkcie centralnym filmu. Punkt centralny jest bowiem zajęty (w miarę filmu – coraz bardziej) przez olbrzymią planetę, cztery razy większą od Ziemi, która pędzi w kierunku bohaterów.
Kosmiczny pocisk von Trier nazwał – a właściwie przemianował – na „Melancholię” i jest to jedyny jego wkład w legendę tego obiektu. Historia podróżującego ciała niebieskiego (o nazwie „Nibiru”) została bowiem spisana na klinowych tabliczkach już przez Sumerów jakieś 6000 lat temu. Ich zdaniem orbita Nibiru jest na tyle rozciągniętą elipsą, że wynosi planetę na większą część cyklu poza Układ Słoneczny. Pech chce, że kiedy Nibiru pojawia w naszym układzie, znajduje w takiej samej odległości od Słońca, co orbita Ziemi. Co prawda, jedno takie okrążenie zajmuje Nibiru 3600 lat, ale za to spadkobiercy Sumerów wyliczyli, że ostatni raz była koło nas w 1600 p.n.e. (biblijny Potop). Jak łatwo policzyć powinna pojawić się na dniach. Kosmiczni rachmistrze mówią o roku 2012, czym dodatkowo uwiarygodniają przepowiednie Majów i film Rolanda Emmericha.
W latach 70. poważni astronomowie zauważyli, że jakieś ciało niebieskie zaburza orbity Plutona i Urana, w roku 1983 satelita IRAS dostrzegła anomalny obiekt, o którym „Washington Post” spekulował, że jest dziesiątą planetą. Na szczęście, niedawno, bo w 2005 roku, naukowcy z NASA ogłosili odkrycie dziesiątej planety w Układzie Słonecznym, ochrzcili ją nie budzącym trwogi mianem „2003UB313 ”, stwierdzili, że obiekt jest nieco tylko większy od Plutona (zdecydowanie nie ta kategoria wagowa co Nibiru) i że się w naszą stronę nie wybiera.
Ale kto wie? Może von Trier, jako patentowany melancholik, wie lepiej? Może nie należy poprzestawać na smakowaniu zdjęć, aktorstwa i muzyki i docenianiu hołdu, który oddał zjawisku melancholii w kulturze grecko-chrześcijańskiej i postawie melancholicznej jako takiej, tylko wyciągnąć wnioski i dawać dyla? Tylko dokąd? O tym najprawdopodobniej von Trier zrobi kolejny film. Oby się pośpieszył, bo czasu jest mało.
Film:
„Melancholia”
Reż. Lars von Trier,
Francja, Dania 2011
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 129 (26/2011) z 28 czerwca 2011 r.