Jacek Wakar
Mocne uderzenie
Powinienem zacząć od aktu skruchy. Tak, popełniłem w „Przekroju” artykuł pod tytułem „Wałbrzych: nic”, w którym bezceremonialnie obszedłem się z przeglądem Wałbrzych Fest. podczas ostatnich Warszawskich Spotkań Teatralnych. W „Kulturze Liberalnej” też nieprzyjaźnie natrząsałem się ze spektaklu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. I wreszcie dosięgła mnie sprawiedliwość. W ostatnim numerze miesięcznika „Teatr” (6/2011) czytam fundamentalną dyskusję redakcyjną na temat przedstawień Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Aprobata dla najważniejszej sceny nowoczesnej Europy płynie szeroko i już na początku dostaję to, na com zasłużył. Jagoda Hernik-Spalińska postanawia potępić mnie za wzmiankowany tekst, bo każde w nim zdanie jest skandaliczne. Żąda rozliczania krytyków za ich słowa, wypomina, że w odróżnieniu od wałbrzyskich artystów żadnych drzwi nie otworzyłem, przez żadne nie przechodziłem, przynajmniej ona tego nie widziała.
No to już wiem, mam za swoje. W stęchłym zaduchu tkwię, drzwi nie otwieram, nosa przez nie nie wyściubiam. Moja wina. Podobnie jak i poglądy w kwestii ostatnich spektakli wałbrzyskich oraz dominującej estetyki najważniejszego duetu polskiego teatru odmienne od zdania większości, wyłuszczonego przez bezbłędnie rozpoznającą arcydzieła Hernik-Spalińską. Do tego, że jestem w mniejszości, zdążyłem już się przyzwyczaić. Zapomniałem tylko, że za głoszenie swoich sądów można zostać potępionym. Bo nie ów zażarty atak najbardziej mnie przy lekturze „Teatru” zdumiał, ale jego język. Ale to może też dowód pożałowania godnej krótkowzroczności. Przecież Jagoda Hernik-Spalińska wybitnie ceni teatr Moniki Strzępki, a ta czas jakiś temu wyjawiła swe poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego. Może więc krytyczkę i reżyserkę łączy wspólnota światopoglądu? To by tłumaczyło niewspółmierny do pożałowania godnych, acz chyba banalnych mych przewin zapał do potępiania i rozliczania.
Wszystko to razem pokazuje, że zapomniana na jakiś czas wojenka krytyków różnych stron iskrzy na nowo i całkiem niepotrzebnie. Bo komu przeszkadzają wsteczne i żenujące poglądy Wakara, skoro sam wyznaje te jedynie słuszne? Czy nie można dać prawa głosu adwersarzom, nie mówiąc już o dopuszczeniu ich do rozmowy? Widać nie. Szkoda. A przecież mogłoby być inaczej.
Przykłady narzucają się same. Dyskusja po werdykcie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie starły się poglądy, ale nikt nikogo publicznie nie obrażał. Spór o „Melancholię” Larsa von Triera – od negacji do zachwytu. A teraz polska premiera nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes „Drzewa życia” Terrence’a Malicka, które już podczas festiwalu wywołało burzę, dla jednych będąc niemal objawieniem życia, dla innych gigantycznym oszustwem ekscentrycznego twórcy. Bo przypomnijmy, że był to film szczególnie w Cannes oczekiwany, naprędce przed festiwalem kończony, w dodatku otoczony tajemnicą. Jak zresztą wszystkie dzieła Malicka, może najbardziej bezkompromisowego filmowca naszych czasów. Kręcącego co kilka lat, niepoddającego się dyktatowi wielkich wytwórni, za nic mającego reguły rynku. Mam w pamięci jego wspaniałą „Cienką czerwoną linię”, gdzie skonfrontował wziętą od Jamesa Jonesa bezduszną machinę wojny z rozbuchaną przyrodą. Wrażenie było jedyne w swoim rodzaju. Nic więc dziwnego, że i ja na „Drzewo życia” czekałem z biciem serca. No i się doczekałem, niestety.
W sporze o film Malicka staję wśród tych, co widzą w nim naładowany reżyserską pychą, eksplodujący znaczącymi wszystko i nic symbolami kicz. Ma rację Tadeusz Sobolewski, gdy mówi, że „Drzewo życia” brzmi jak fałszywe kazanie. Jest bezczelnie (to komplement!), na gigantyczną skalę zakrojonym gestem artysty, który w jednym dziele postanowił objaśnić wszystko, bo według samego siebie do objaśniania Boga i świata znalazł klucz. I w tym tkwi, moim zdaniem, zasadnicza pułapka. Bo okazuje się, że tym razem Malick wierzy w siebie ponad miarę, bowiem w istocie nie ma prawie nic do powiedzenia. Uderza owszem w najwyższe tony, wśród biblijnych odniesień Księga Hioba jest jedynie najbardziej oczywistym, proponuje serię z założenia oszałamiających zdjęć (dla jednych genialnych, dla innych w stylu National Geographic), którymi postanawia zobrazować Dzieło Stworzenia. W istocie natomiast postanawia zgłębić ni mniej, ni więcej tylko istotę Boga. I robi to ze śmiertelną powagą, nie zdając sobie sprawy, że to zamiar przekraczający nawet i jego siły. W efekcie wiele sekwencji staje się niezamierzenie śmiesznych. Podniosły nastrój całości diabli biorą.
„Drzewo życia” pokazuje, że głodny metafizyki świat często za metafizykę bierze coś, co jedynie się pod nią podszywa, jest efektowną wydmuszką. Co nie oznacza, że lekceważę tych wszystkich, którzy w filmie Malicka widzą arcydzieło, łapią w lot jego klimat. Być może rzeczywiście trafia w ich potrzebę poukładania sobie własnej wiary, zmierzenia się z wątpliwościami. Być może. Ja mówię za siebie, poruszony diagnozą von Triera w „Melancholii” po pytania o Boga wracam chociażby do Kieślowskiego. Z „Drzewem życia” nie chcę mieć więcej nic wspólnego.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 129 (26/2011) z 28 czerwca 2011 r.