Marta Bucholc
Tygrys z Wiedniem w pysku. „Makart. Ein Künstler regiert die Stadt”
Zapewne każdemu, kto przechadza się wzdłuż wiedeńskiego Ringu w pogodny letni wieczór, musi dokuczać wrażenie stylistycznego déjà vu. Budynki, w tiulach boniowań identyczne jak baletnice, przypadłe rządkiem do ziemi pozują, dygając do fotografii w nieskończonym rzędzie kopii. Jak twierdzi Gerhard Roth, znawca anatomii, morfologii i patologii Wiednia, Ring miał zaspokajać typowo wiedeńskie zamiłowanie do wystawnych i długich konduktów pogrzebowych, którym stare miasto nie dawało rozwinąć skrzydeł. Miał więc umożliwić pokazywanie się. Ekspozycyjny cel, któremu służy skądinąd każdy bulwar, jest w wypadku Ringu bezwstydnie jawny. Funkcje transportowe i wentylacyjne miejskiej arterii (Wiedeń to bardzo duszne miasto) ustępują pragnieniu bycia widzianym, w świecie mieszczańskim zawsze podszytemu perwersją.
Ekshibicjonizm jawny od ukrytego różni kostium. Przebrać można całe miasto, każąc mu epatować i wdzięczyć się niczym stara aktorka, która niezłomnie wierzy w moc sprawczą pudru, byle był drobno zmielony i nałożony odpowiednio grubą warstwą. Wiedeń w kostiumie Ringu byłby niemal wiarygodny, gdyby nie dokuczliwe poczucie, że żadna prawdziwa wielkość nie może być do tego stopnia jednorodna i megalityczna. Wrażenie jest potężne, trwałe i pozostawia posmak nierzeczywistości. Wchodząc na Ring, wchodzimy w rolę widza, podziwiającego od frontu dekoracje do jakiejś gigantycznej, ahistorycznej i aspołecznej wystawy światowej. By osobiście (acz pośmiertnie) pogratulować pomysłodawcy scenografii, należy udać się do Künstlerhaus na Karlsplatz. Tam obejrzeć można wystawę poświęconą artyście, który rządził miastem w czasach, które nazwano potem „epoką wiedeńskiego Ringu”.
Tajemnicą sukcesu Hansa Makarta (1840-1884) w walce o rząd dusz wiedeńczyków było prawdopodobnie połączenie trzech czynników: niezwykle szerokiej oferty jego artystycznego przedsiębiorstwa, ogromnej wydajności artysty i jego zrozumienia dla mieszczańskiego umiłowania draperii. Makart był artystą uniwersalnym, trafniejsze byłoby jednak określenie go jako usługodawcy kompleksowego. Potrafił wszystko: malarstwo sztalugowe, ścienne, rodzajowe, portretowe, symboliczne i historyczne, rysunek, dekoracja wnętrz, kostiumografia, scenografia, architektura wnętrz, reżyserowanie imprez masowych oraz kolekcjonowanie rzeczy różnych wychodziły mu równie dobrze – lub równie źle. Nie wszystkim się bowiem podobał (w opisach obiektów na wystawie w Kunstlerhaus lojalnie zamieszczono również pewną liczbę cytatów dla Makarta mocno niepochlebnych), a kontrowersje na temat jego twórczości przypominają do złudzenia polskie spory o współczesnego mu Jana Matejkę, kolejnego c.k. mandaryna estetycznego na nieco mniejszą skalę. Podobieństwa między obu artystami nie uszły skądinąd uwagi kuratorów, którzy wystarali się o kilka portretów Matejki i opisów wiedeńskich sukcesów jego dzieł – zapewne dla porównania. Abstrahując od opinii złych języków, którym gust Makarta wydawał się bliższy bezguścia, zaznaczyć należy, że podobał się tym, którym miał się podobać, to znaczy niemal wszystkim, w każdym zaś razie wszystkim ważnym.
Gust Makarta, który zaciążył nad całą epoką (łącznie z obchodami srebrnych godów Franciszka Józefa), najpełniej podsumowuje nie którykolwiek z jego obrazów, lecz zrekonstruowany w Künstlerhaus fragment pracowni artysty. Nieopatrznie zaprószony w tym niewielkim wnętrzu ogień trawiłby jego zawartość przez tydzień i z pewnością nie zdążyłby zgłodnieć. Czerwone aksamitne kotary i złote sznury, lutnie i liry, kwiaty sztuczne, broń wszelakiego ponadczasowego asortymentu, tkaniny orientalne, hafty gobelinowe, mahonie i kryształy, cytryny i kabaczki, krzesła i ławy, dywany i kilimy, len i złotogłów oraz nieodzowna skóra tygrysa z pazurami i głową: praktyczny podnóżek, który po nieznacznych przekłamaniach przerobić można na kostium Herkulesa. Pracownia artysty wyjaśnia wszystko: jeden rzut oka i przestajemy się dziwić wszechogarniającej sztuczności, bijącej z jego najlepszych nawet obrazów. Coś złożonego z ducha tylu przedmiotów wyrwanych z kontekstu nie może sprawiać innego wrażenia.
Duch owej sztuczności buszował po Wiedniu za sprawą tytanicznej pracowitości Makarta. Znakomitym jej świadectwem jest mapa okolic Ringu, na której zaznaczone są budynki mieszczące jego prace malarskie i dekoratorskie. Jeśli dodać do tego rozliczne portrety, rysunki i szkice, a także projekty teatralne, których liczne dokumenty można również podziwiać (niezwykle szekspirowski Szekspir z mnóstwem rekwizytów, brokatu i kwiecia na lnianych włosach kompletnie oszalałej od tego wszystkiego Ofelii itp.), artysta zaczyna imponować największemu nawet malkontentowi wydajnością. Przy czym wszystko, co tworzył, to studia jednej, niedościgłej pozy, reprodukowane da capo senza fine, niczym upudrowane budynki wzdłuż błędnego koła Ringu.
O tym, że zawodowiec powinien trzymać się tego, co mu wychodzi najlepiej i w czym wspomaga go naturalne wyczucie potrzeb odbiorcy, przekonuje dzieło, w którym Makart postanowił – pod koniec krótkiego życia – odstąpić od swojego wypracowanego stylu na rzecz nowej formy, tworząc cykl ilustracyjnych obrazów „Pierścień Nibelungów”. Cykl ten zobaczyć warto choćby dlatego, że po raz pierwszy od roku 1883 można go obejrzeć w komplecie. Pokazuje on dezorientację artysty, który bez kurtyn, fałd i rekwizytów gubi się na ogromnym obszarze płótna pokrytego quasi-impresjonistycznymi elektami świetlnymi. Z jakąż widoczną ulgą rzuca się na nieliczne strzępy futer, jakiś mikry haft, gryf łuku czy głownię miecza, by pogrążyć się wstydliwie w umiłowanym historyzmie i udrapować to, co w legendzie bezwstydne i nagie.
Draperia Makarta jest o wiele prawdziwsza od tego, co zakrywa – jest błyskotliwa, chwytliwa i solidna. Tygrysy, odaliski, sułtańskie namioty, podejrzane grecko-rzymskie alegorie, damy z towarzystwa portretowane jako romantyczne dziewice i wielkie aktorki w stroju Messaliny przemawiają do postmodernistycznej wyobraźni niespodziewanie zrozumiałym językiem nieskrępowanej, wikłającej się w autoteliczny konkret, repetytywnej estetyki purnonsensu. Strojni w nasze zglobalizowane draperie, z kryształem drapaczy chmur za plecami, z uznaniem patrzymy na plon niegdysiejszego eklektyzmu. Dwie epoki, które kunszt sterowania wizerunkiem wyniosły do rangi najpierwszej ze sztuk, mogą bez uszczerbku dla swej godności podać sobie ręce pośrodku Ringu.
Wystawa:
Makart. Ein Künstler regiert die Stadt
Künstlerhaus, Wiedeń
9 czerwca – 16 października 2011
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 130 (27/2011) z 5 lipca 2011 r.