Jacek Wakar
Just for fun?
Widziałem zdjęcia, były sugestywne. Z oddali stodoła wyglądała jak płonące pudło, roziskrzona płomieniami bryła. Prezentowała się dobrze, wszyscy powinni być zadowoleni. Czytałem też relację z miejsca akcji. Śmiechy, radosne podniecenie. Ludzie w kolejce poubierani w kolorowe szorty. Zamiast iść do centrum handlowego mogli tym razem uczestniczyć w kulturze, najbardziej jak się tylko da.
No i czytałem relacje tych, którzy performance Rafała Betlejewskiego ocenili w jednej chwili jako najczystszą pustkę, która podszywa się tylko pod historyczną rekonstrukcję, zręcznie szermując hasłem budzenia sumień. Ponoć to, co autentyczne, wkradło się do zdarzenia wtedy, gdy okazało się, że w przeznaczonej do spalenia stodole są dwaj młodzi ludzie i nie chcą wyjść. Artysta miał prowadzić z nimi negocjacje, co chwilę bardziej obnażając swoją bezradność. Tłum żądny obiecanych wrażeń niecierpliwił się, na końcu sprawy w swoje ręce wzięły miejscowe osiłki. I wyprowadzili buntowników, podobno zbytnio się z nimi nie patyczkując. Artysta tego nie widział?
Widziałem zdjęcia ludzi, których Paweł Althamer przebrał w obozowe pasiaki, aby w ten sposób zaprotestować przeciw marszowi nacjonalistów. I nic. Sprzeciw? No tak, bo kiedy jestem w Auschwitz, wciąż przechodzą mnie ciarki, bo własnym dzieciom zabraniam szydzić z symboli. Ale nabywam też zrozumienia, że poprzez wywoływanie szoku artysta może walczyć z manifestacją idei, które uważa za szkodliwe. Tyle że tym razem jego bunt wydaje się jedynie wykalkulowanym gestem. A stodoła Betlejewskiego prowokacją fałszywą, bo bezpieczną, eliminującą rękami rosłych mężczyzn z okolicy ryzyko spontaniczności.
Czytam o akcji upamiętniającej Jedwabne krótko po tym, gdy dowiedziałem się, że ostatnio po raz kolejny przepraszał za tę zbrodnię prezydent Bronisław Komorowski. I nie ukrywam, jestem zmieszany. Z jednej strony nie ma nic złego w przypominaniu własnych win, w rachunku sumienia, w oświetlaniu prawdy. Ale – coś mówi chyba nie tylko we mnie – ile razy można, czy nie jest tak, że natarczywe powtarzanie słów obniża ich wagę, odbiera pierwotne znaczenie, staje się demonstracją na pokaz? Słowa Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy pierwszy raz przepraszał za Jedwabne, zostaną w historii. O deklaracji Komorowskiego zapewne zapomnimy.
To nic dziwnego, że artyści musieli podjąć temat tej traumy. To całkiem oczywiste, że w sztuce żyje i będzie żył temat Holokaustu. Z twórczością Mirosława Bałki zrósł się on na zawsze, „LEGO. Obóz koncentracyjny” Zbigniewa Libery szokowałby w każdym miejscu, gdzie zostałby pokazany. „Nasza klasa” Tadeusza Słobodzianka podejmuje grę z kulturowymi i teatralnymi mitami, z których „Umarła klasa” Tadeusza Kantora wydaje się najbardziej oczywistym tropem. Najpierw zagrano ją w Londynie, a dopiero potem w Polsce. I przygotowywane są następne inscenizacje, sztuka Słobodzianka ma szansę na międzynarodową karierę. To prawda, korzysta z nośnego kontekstu, co ułatwiło jej zapewne zwycięstwo w konkursie o Nike. Ale nie czyni to z niej dzieła doraźnego. Tak jak w wypadku prac Bałki i Libery daje szanse na różnorakie, choć krążące wokół podstawowego tematu interpretacje.
Dlaczego tak się dzieje? Krótki felieton to nie miejsce na definicje dzieła sztuki. Zdaje się, że wystarczy dość banalna konstatacja. Otóż przy pracach Bałki i Libery akcja Betlejewskiego wygląda jedynie na eksces. Stodoła zapłonie, spopieli się i zgaśnie. Ludzie rozejdą się do domów, przy piwie opowiedzą znajomym, w czym wzięli udział, fotoreporterzy wywołają swe zdjęcia. Po czym wyjadą do kolejnego tematu. Tyle zostanie. Bo tak jest z bezpiecznymi prowokacjami: spływają po widowni jak woda po kaczce, a czasem budzą irytację. Nie tak dawno temu oglądałem monodram bardzo znanego aktora, wcielał się w rolę gwiazdy rocka. Konwencja zakładała wciąganie w akcję publiczności. I jedna pani, w wieku co najmniej dojrzałym, postanowiła podjąć grę. Odpowiadała na każde pytanie showmana, w pewnym momencie niemal porwała go do tańca. On czerwienił się lekko, patrzył tak, jakby szukał pomocy. Na koniec okazało się, że dziewczyna, do której zwracał się przez cały spektakl, była lalką. Postanowił ową dmuchaną lalkę pobić, a owa pani sprzątnęła mu ją sprzed nosa. No i co? Aktor pręży muskuły, manifestuje, jaki to jest odważny, ale w konfrontacji z siwowłosą kobietą okazuje się całkiem bezbronny. A jednak wcale nie było mi go żal. Choćby ze względu na ową lalkę z pierwszego rzędu. Skoro chce obrażać, niech robi to, nie obliczając z góry konsekwencji. Niech powie „ty k…” do dziewczyny, która nie przyszła do teatru sama. Wtedy nie byłoby tak jak ze stodołą Rafała Betlejewskiego. Bez zobowiązań, tylko dla przyjemności. Just for fun.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 131 (28/2011) z 12 lipca 2011 r.