Magdalena M. Baran
Podatkiem w śmieciożarcie
Czasem wydaje mi się, że mogłabym zostać rzeczniczką ruchu slow food. Lubię ciekawe, tematyczne (niekoniecznie włoskie!) restauracyjki, w których z uśmiechem chłonie się atmosferę, a już same wonie przygotowywanych potraw pobudzają soki trawienne. Lubię smakować jedzenie, raczyć się efektami kulinarnych eksperymentów, ale i dobrze przyrządzoną tradycją. Podczas podróży staram się chodzić za miejscowymi, bo przecież najlepiej wiedzą, gdzie kuchnia odpowiada lokalnym gustom, a nawet i smakom, jakie pamiętają oni z własnego dzieciństwa. Więcej – zgodnie z cyklem pór roku pitraszę dżemy, konfitury, kolorowe sosy, przeciery, paprykę, ogórki i różne rodzaje marynowanych grzybków, za które kilku moich przyjaciół dałoby sobie… się pokroić. Jem. Lubię jeść.
Moja miłość do tego, co ostatnio tak modnie zamyka się określeniem slow food, nie oznacza jednak, że w spiżarce nie trzymam paczki chipsów (nie powiem jakich), precelków z solą, francuskich chrupek serowych, kilku tabliczek czekolady, batoników i wreszcie… – grzech śmiertelny – butelki Coca-Coli (tej najzwyklejszej, żadne tam light czy zero, bo to dopiero niezdrowe) i paczki popcornu, który w każdej chwili mogę wrzucić do mikrofalówki, by już kilka chwil później radośnie przegryzać go przed ekranem. Póki co nikt nie czyni podatkowego zamachu na moje skromne zapasy, którym (szczególnie w ponure dni) zdarza się niepostrzeżenie topnieć. Jednak podczas zakupów nie zaskoczy mnie – na razie – wyższa o „czipsowy podatek” cena wszelkiej maści przegryzek, za to słono muszę płacić za chleb pieczony bez polepszaczy, konfiturę z cukrem zamiast słodzika, wędlinę, z której nie leje się lepka woda czy odkryty niedawno przepyszny polski kozi ser. Wolałabym odwrotnie. Nie tylko ze względu na stan własnego konta, ale też z przerażeniem, jakie budzi (w letnich strojach widoczna lepiej) pojawiająca się i u nas fala nadwagi – i to u coraz młodszych roczników.
Na pomysł podatku od śmieciowego jedzenia (czy jak kto woli „podatku czipsowego”) wpadli ostatnio Węgrzy. Wymyślili, od marca analizowali, a niedawno przyjęli go fideszową większością głosów. Pomysł nie nowy – słyszeliśmy wszak o podobnych we Francji czy nawet ojczyźnie fast foodów, Stanach Zjednoczonych. Motywację dla wchodzącego w życie od września prawa Victor Orban prezentował mówiąc, iż „ci, którzy nie dbają o siebie i źle się odżywiają, powinni płacić więcej, by wspierać krajowy system ochrony zdrowia”. Na wzrost problemów związanych ze spożywaniem nadmiaru tłuszczów i soli wskazywał też węgierski minister gospodarki Gyoergy Matolcsy. Powody wprowadzenia podatku może i naciągane, ale sam fakt cieszy. I tyle. Inna bowiem rzecz, co też nim obłożono. W pierwszym rzędzie spodziewałabym się – obok wspomnianych chipsów i (chwała Węgrom) napojów energetycznych – wszelkiej maści produktów typowo fast foodowych, a przede wszystkim hamburgerów (i wszelkich ich odmian). Nic z tego! Ociekające starym tłuszczem buły, w których znaleźć się może i pies mielony razem z budą są od nowego podatku… wolne. Oberwało się za to pakowanym ciastom (czy zawijanie w cukierni w papier to pakowanie?), orzechom (hmmm) i… dżemom(!). Ktoś coś przegapił?
Mamy więc 5 forintów podatku od litra napoju (słodzonego), 250 forintów od litra napoju energetyzującego i 100-200 forintów od kilograma herbatników i ciast. Brak jednak ustawowej przeciwwagi, remedium na domniemane kulinarne bolączki węgierskiego społeczeństwa, nie słychać ni słowa o promocji zdrowego żywienia, specjalnych przywilejach dla produktów lokalnych czy tradycyjnych potraw, z których wszak słynie madziarska kuchnia. Jeszcze trochę i Orban zechce specjalnym podatkiem objąć węgierskie wina, wyrokując, że to od nich rosną ogromniaste nieraz brzuchy jego rodaków. Bo przecież o nawyki żywieniowe miało chodzić.
Także i u nas co jakiś czas można usłyszeć o podobnych pomysłach. Czy są trafione? Lipiec, południowy skwar, rozglądam się wkoło i… Za odpowiedź niech posłuży zasłyszana u znajomych rozmowa. „Mamo, nie chce kanapki, daj na hot doga!” – krzyczał pierwszoklasista. „Na co znowu?” – spytała poirytowana Dorota. „Na hot doga, wszyscy to w szkole jedzą. Kanapki to obciach!”.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów IO. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 132 (29/2011) z 19 lipca 2011 r.