Paweł Marczewski

Demokracja społeczna kontra obraza na państwo

Po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 roku wydawało się, że czeka nas powrót poważnego myślenia nad rolą państwa w gospodarce. Dziś wygląda na to, że wszyscy się na państwo pogniewali. Wolnorynkowa prawica, mniej i bardziej skrajna, w Europie i USA, powtarza mantrę o braku efektywności, rosnącym długu publicznym i wskazuje na przykład Grecji. Lewica widzi w państwie kartel kontrolowany przez największe partie polityczne, oderwany od rzeczywistych społecznych problemów, zarządzający gniewem społecznym i jako przykład też wskazuje Grecję. Całkowicie odmienne propozycje rozwiązania dzisiejszych problemów, stymulowanie wzrostu gospodarczego i wołanie o demokrację bezpośrednią, formułowane są na wspólnym podłożu nieufności do państwa, ukazywanego jako nieefektywny menedżer lub zakładnik elit.

Apel Tony’ego Judta, zmarłego w 2010 roku historyka i eseisty, o uwolnienie refleksji nad rolą państwa w życiu społecznym i gospodarczym z oków ideologicznego myślenia, nie jest dziś traktowany poważnie przez żadną siłę polityczną. Państwo, które nie ogranicza się do pełnienia roli porządkowej, postrzegane jest przez wolnorynkowych ortodoksów jako relikt dawnej epoki, produkt tęsknot za socjalistyczną utopią. Spora część lewicy opłakującej koniec solidarności społecznej nie ma wielkiej nadziei na jej ożywienie poprzez odbudowę europejskiego modelu państwa opiekuńczego i woła o radykalną wolę polityczną. Wydaje się zatem, że wypowiedzi dyskutantów biorących udział w poświęconym pamięci Judta sympozjum, które odbyło się w Paryżu w drugiej połowie czerwca, są głosami wołających na puszczy.

Mimo osamotnienia są to jednak wypowiedzi doniosłe i wnikliwe. Lektura relacji z sympozjum pióra Erica Altermana daje przyczynki do dyskusji nad państwem ujmowanym w sposób daleki od uproszczeń. Wybitny francuski myśliciel Pierre Rosanvallon (niedawno ukazało się polskie wydanie jego „Kontrdemokracji”) wskazuje, że europejskie państwa zaczęły przeżywać kryzys solidarności społecznej na długo przed pojawieniem się zagrożenia bankructwem Grecji. Okazało się, że Europejczycy nie są przesadnie skłonni utrzymywać „stylów życia ludzi, których uważają za znacząco innych od siebie”. Zanim darmozjadami zaczęto nazywać Greków, tym samym epitetem określano choćby muzułmanów z krajów afrykańskich czy azjatyckich. Wietnamczycy w Polsce uniknęli takiego napiętnowania na dużą skalę, nie jest jednak jasne, czy stało się tak z uwagi na ich pracowitość, czy raczej „niewidoczność”. Niewykluczone, że za jakiś czas przypadki kategoryzowania w ten sposób Polaków pracujących w krajach Europy Zachodniej staną się częstsze i dostarczą pożywki światopoglądowi ochoczo utożsamiającemu wszelką inność z próżniactwem.

Jeśli przystać na diagnozę Rosanvallona, to przyczyny współczesnej obrazy na państwo należy szukać nie tylko w gospodarczej nieefektywności czy „kartelizacji” polityki, ale również w niedostatkach solidarności społecznej. A jeśli tak, to recept nie należy upatrywać w nostalgii – czy to prawicowej, która udaje, że wciąż żyjemy w czasach tryumfu wolnorynkowego liberalizmu, czy to lewicowej, opłakującej utracony skarb zrodzonej z powojennej traumy europejskiej solidarności społecznej i wołającej o wielki, rewolucyjny zryw społeczny. Być może zamiast demokracji liberalnej – wierzącej bez zastrzeżeń w wolny rynek – i demokracji bezpośredniej, usiłującej przemienić zachodnie indywidualistyczne społeczeństwa w samoorganizujące się kolektywy, nadszedł czas na demokrację społeczną, by nie używać określenia „socjaldemokracja”, kojarzącego się w Polsce z socjalizmem. Demokracja społeczna byłaby realizacją zgłoszonego podczas paryskiego sympozjum przez Richarda Sennetta postulatu, by wzmocnić w socjaldemokracji to, co społeczne. Wzbogacałaby o solidarność opisane przez Tocqueville’a demokratyczne napięcia między wolnością a równością. Nie byłaby ani kolektywistyczna, ani indywidualistyczna, a państwo traktowałaby jak czułe narzędzie, będące przedłużeniem gęstej sieci stowarzyszeń, grup interesu oraz wspólnot religijnych czy etnicznych. Jak zbudować demokrację społeczną? Przede wszystkim uświadamiając sobie, że wszyscy jesteśmy państwem i jest ono odbiciem naszych przywar i podziałów. Żadna dyskusja akademicka, publicystyczna czy polityczna nie przesądzi o tym, czy jest ono dobre czy złe. Jeśli jest uczciwa, może najwyżej skonstatować, że bywa i takie, i takie. O tym, jakie będzie, decydujemy codziennie sami.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

„Kultura Liberalna” nr 132 (29/2011) z 19 lipca 2011 r.