Sylwia Urbańska

Na tyłach polskiej prezydencji, czyli jak chronić przed europeizacją Polaka w dziecku

Kilka miesięcy temu zatrzaśnięto z hukiem drzwi przed rozwiązaniami prawnymi, które miały zapobiec zjawisku wykluczania rodzin mobilnych. Odrzucono projekt o wprowadzeniu tzw. instytucji patrona – osoby, którą rodzice mogliby wskazać, jako tę, której na czas wyjazdu do pracy za granicę lub do innego miasta powierzają opiekę nad dzieckiem. W konsekwencji opieka tymczasowa sprawowana przez babcię, dziadka czy kogoś bliskiego i zaufanego pozostaje opieką nielegalną. Nawet wtedy, gdy rodzice, z różnych powodów, jak choćby przez pobyt w szpitalu, nie mogą decydować o zdrowiu czy nauce dziecka. Jedyne dostępne, legalne narzędzie należy do gatunku ostatecznych – zrzeczenie się praw rodzicielskich. Czy naszych legislatorów, polityków i urzędnikow stać jedynie na taką regulację prawną? Nie można chyba sobie wyobrazić bardziej destrukcyjnego rozwiązania.

Odrzucenie projektu reformy przekreśliło zatem znaczenie trwającej od wielu lat debaty na temat statusu prawnego rodzin żyjących tymczasowo na odległość, a zwłaszcza dzieci migrantów ekonomicznych. Swoje „nie” dla instytucji patrona eksperci skwitowali pokrętnym argumentem, że prawo nie jest od „sankcjonowania porzuceń”. Powtórzę to, bo też nie mogłam uwierzyć: mobilność ekonomiczna jest dla prawodawców i ekspertów rodzinnych synonimem porzucenia. Nieistotne, że w Polsce co czwarte dziecko żyje w biedzie lub na skraju ubóstwa (KE, 2004/6). Nieistotne, że dla większości wyjazd zarobkowy jest dramatyczną, bo jedyną strategią utrzymania rodziny. Poważni urzędnicy nie dyskutują o takich drobiazgach, poważni urzędnicy debatują o wartościach. Zatem z powodu odrzucenia poprawki o instytucji patrona mobilni rodzice dostali wychowawczego klapsa – standardową garść moralitetów o jedynie słusznym modelu zdrowej, polskiej rodziny (niemobilna, pełna, heteroseksualna, biologiczna) oraz zapewnienie minister pracy i polityki społecznej Jolanty Fedak, że rodzina ma w Polsce wszystko, czego potrzeba jej do ochrony, czyli system instytucjonalnego wsparcia. Zrozumiałam istotę argumentacji. Skoro w Polsce wszystko jest tak doskonałe, za granicę wyjeżdżają tylko żądni przygód rodzice.

Dlatego kiedy wreszcie dotarło do mnie, jakie priorytety realizuje Polska w czasie półrocznej prezydencji, pomyślałam, że to jakaś nieszczęsna pomyłka. Przypominam, iż ci sami eksperci mają inspirować i przewodzić unijnym pracom m.in. nad „propagowaniem rozwiązań ułatwiających godzenie życia zawodowego z osobistym”, „podniesieniem opłacalności mobilności na rynku pracy”, „edukacją na rzecz mobilności”, „zwiększeniem znaczenia dialogu społecznego dla realizacji celów polityki społecznej”. Jeśli przyjrzeć się, w jaki sposób realizuje Polska te szumne deklaracje na swoim podwórku, można stwierdzić, że ponuremu i destruktywnemu fanatykowi zostało oddane w ręce coś bardzo cennego.

Bo nadzieję, że pozbawiony zdrowego rozsądku amok urzędniczo-ekspercki zamieni się kiedyś w społeczny dialog z ojcem i matką, straciłam już dawno. Znacznie wcześniej niż wtedy, gdy zablokowano prace nad projektem instytucji patrona. Po raz pierwszy w 2007 roku, kiedy wybuchła panika moralna wokół eurosieroctwa. Wówczas usłyszałam z ust urzędników o dwóch nowych potworkach pojęciowych. Pierwsze to, „eurosierota”; określa się nim do dzisiaj pozostające w Polsce dzieci migrantów zarobkowych w UE. Drugie, definiujące nowo odkryty, masowy problem społeczny, to „eurosieroctwo”.

Jednakże jeszcze bardziej przerażające są znaczenia, które kryją się za tymi stygmatyzacjami oraz schematy interpretacji migracji, jakie wyłaniały się z wypowiedzi osób publicznych. Unijna mobilność za pracą w istocie została w panice zdefiniowana jako zagrożenie moralne, źródło destrukcji zdrowej, polskiej rodziny. A ekspercki palec precyzyjnie wskazał winnych. Kiedy na łamach gazet wzywano ojców i matki do powrotu do kraju oraz kiedy grożono im sankcjami prawnymi, przy okazji portretowano ich jako bezdusznie porzucających, pazernych na eurokasę, tudzież na inne uciechy, dewiantów i dewiantki. Co więcej, chociaż te epitety kierowane były do rodziców obu płci, na celowniku znalazła się przede wszystkim kobieta, żona i matka na odległość. Artykuły ilustrowano przede wszystkim historiami migrantek z uboższych klas społecznych, które znikają z życia dziecka albo znikną na pewno za chwilę, bo zagranica przecież automatycznie miesza w głowie. Historie kobiet, które właśnie tam się rozpijają lub właśnie tam łajdaczą się z jakimś „obcym” i w pomrokach miłości zapominają o dziecku. Odniosłam wrażenie, że normalna matka nie opuszcza dziecka. Wyjeżdża tylko matka moralnie podejrzana. Uderzyło mnie też, że z interpretacji przyczyn wyjazdów całkowicie wyparowały kwestie strukturalne, te ekonomiczne, jak i społeczne. Jakby powodem migracji rodziców była w rzeczywistości niemoralna chuć. Terapeuci, pedagodzy, politycy społeczni, księża i politycy oceniali rodziców, każdy z nich w innym języku branżowym, ale w zasadzie jednomyślnie. Pozbawiono legitymizacji strategie migracyjne rodziców, rozłące przypisano patologiczne skutki dla psychiki dziecka i przyszłości narodu. W bezpardonowym portretowaniu migrujących kobiet jako dewiantek przy jednoczesnym zamiataniu pod dywan strukturalnych problemów przebił nas chyba tylko dawny prezydent Ukrainy Leonid Kuczma, który swoje migrujące rodaczki wprost nazwał prostytutkami.

Panika moralna nie skończyła się wraz z nasyceniem mediów portretami migranta i migrantki-potwora. Powstały dodatkowo instytucjonalne programy działań mające zdyscyplinować rodziców. Łączy je jedna cecha: brak dialogu z rodzicami i demonstracja wyższości moralnej. Przecież nie negocjuje się z dewiantem i dewiantką, a zwłaszcza z biedną rodziną. Powiatowi moraliści na pogadankach dla rodziców ostrzegali, „że materializm to zła rzecz”, „że trzeba dyscyplinować pragnienia”, „że lepiej najeść się łyżką, niż udławić chochlą”, „że lepszy cienki niż grubszy plaster szynki na kanapce dziecka”. Brak dialogu z rodzicami i brak znajomości problemów z perspektywy migrujących rodzin jest łatany ogólnonarodowym liczeniem w szkołach eurosierot i europółsierot (gdy wyjeżdża tylko jeden rodzic). Statystyki mają być sposobem na rozpoznanie … nowego problemu. A dołączone do niektórych ankiet testy mają dać rozeznanie, jak bardzo kocha się po roku rozłąki i czy bardziej mamusię, czy tatusia. Dialog z rodzicami przybrał postać pedagogizacji rodziców w szkołach. Kampanie plakatowe, które mają informować, jak się przygotować do migracji, w istocie pokazują szczęśliwą, stacjonarną matkę w objęciach z dzieckiem i pytają, czy emigracja rzeczywiście jest potrzebna. Pogadanki z rodzicami – obowiązkowe według statutów szkolnych – mają informować o destrukcyjnym wpływie rozłąki na psychikę dziecka. W niektórych wytycznych kuratoryjnych speców znajdą się też i diagnozy, że rozłąka z matką może rzutować na rozwój skłonności homoseksualnych u dziewczynek, a dziecko może stać się ofiarą opiekuna-pedofila. Wydawałoby się też, że gdy po pierwszej fali paniki urzędnicy wreszcie ochłoneli, zacznie się refleksja nad niejasnym statusem opiekunów dzieci rodziców mobilnych. Niestety, to co zalecają oświatowi kuratorzy, kwestionują prawnicy i sędziowie.

Nieprzypadkowo panika moralna wokół eurosieroctwa wybuchła tuż po akcesji Polski do Unii Europejskiej. Nomen omen pojawiła się gdy ogłoszono 2006 rok Rokiem Mobilności. Gdy w instytucjach unijnych cała para poszła w badania i programy edukujące, zachęcające do mobilności jako szansy na rozwiązanie w Unii problemu bezrobocia, zwłaszcza bezrobocia kobiet, w Polsce urzędnicza energia została skierowana w rozsiewanie paniki i definiowanie migracji unijnych jako zagrożenia. Dziś, gdy nasi urzędnicy popisują się w Brukseli przed swoją nową, brukselską publiką wigorem w realizacji zadań prezydencji, trzeba przypominać, że ich deklaracje materializują się na naszym podwórku jako antyunijna histeria.

Przewodnictwo Polski w UE przeraża, bo na naszym podwórku nie prowadzi się dialogu z realnie istniejącymi rodzinami. Nie mam już złudzeń, jakimi ścieżkami podąży polski ekspert. Zacytuję najnowsze argumenty z Sejmu sprzed kilku miesięcy. Otoż dla ekspertów głosujących przeciwko reformie – ułatwiającej życie mobilnym rodzinom – nowe prawo mogłoby: „zdjąć z rodziców odpowiedzialność za dzieci i usankcjonować ich nieodpowiedzialność”, „rozgrzeszyć porzucenie dziecka”, otworzyć „szerokie wrota do nadużyć”, „ułatwić podejmowanie pochopnych decyzji i przekazywania dziecka jak rzeczy”, „stworzyć ryzyko powierzania dzieci w niewłaściwe ręce, np. pedofilii”. A zatem kierując pracami UE, propagujmy wzory z Polski. Blokujmy europejską mobilność! Zamroźmy niepewny status prawny rodzin na odległość! Narażajmy dzieci na konsekwencje z tym związane! Pokażmy też Europie, jak uszczelniamy granice przed ucieczką naszych matek-Polek i jak zawracamy je domów! Dajmy przykład z własnego podwórka, jak to po polsku „edukuje się do mobilności młodzież” – po prostu wykrzyczmy w końcu otwarcie, że to wszystko po to, by ochronić przed Europą małego Polaka. Przepraszam, Polaka w dziecku!

* 30 marca 2011 r., posiedzenie Komisji Polityki Społecznej i Rodziny oraz Komisji Samorządu Terytorialnego.

** Sylwia Urbańska, doktor socjologii.

„Kultura Liberalna” nr 132 (29/2011) z 19 lipca 2011 r.