Jarosław Kuisz

Szatańska tradycja

Od czasu, gdy Chateaubriand informował nas o swoich przeżyciach emocjonalnych i intelektualnych „zza grobu”, upłynęło już nieco wody w europejskich ciekach. Dziś lepiej sprawdza się formuła wywiadu-rzeki. Prawda, nurty te bywają mocno zanieczyszczone, niemniej zdarzają się wody względnie przejrzyste, a nawet fenomenalnie świeże, jak długa rozmowa, którą niedawno przeprowadzono z Pierre’em Manentem1.

Manent, jedna z gwiazd intelektualnego firmamentu Francji, nie jest dla polskiego czytelnika postacią nieznaną. Uczeń Raymonda Arona, dyrektor prestiżowego ośrodka naukowego (l’EHESS) i jeden ze współzałożycieli czasopisma „Commentaire”, powiedział niedawno podczas wygłoszonego w Warszawie odczytu: „Francja jest krajem smutnego liberalizmu”2, melancholijnie wpisując się w tradycję myślenia wywodzoną przecież od samego diabła (na pytanie: „Kto był pierwszym liberałem?”, pisarz Samuel Johnson odpowiedział: „Szatan”. Dlaczego? Albowiem on jako pierwszy powiedział: „Non serviam”)3.

O czym na poważnie mówi Manent? Przede wszystkim o tym, jak trudno być we Francji intelektualistą o nie-lewicowej proweniencji. Swój wywód zaczyna w zdumiewająco prosty sposób.

Oświadcza mianowicie, że „chce rozumieć”. Czy to tak ambitne zadanie? Owszem, albowiem w naszych czasach pragnienie rozumienia – jak sądzi – porzucono na rzecz żądzy tworzenia. Wszyscy ludzie chcą być twórcami. Wyobraźnia wygrywa. Chęć zatem rozumienia „tego, co jest” automatycznie lokuje człowieka po stronie mniejszości, bowiem większość interesuje przede wszystkim „to, czego nie ma”. Bez wątpienia lewica woli wyobrażać sobie społeczeństwo, którego „nie ma”. Manent zaś woli zajmować się społeczeństwem, które „jest”.

Takie to proste?

Podstawy tej konstrukcji są o wiele bardziej złożone4 i nie zostały wzniesione dla bezpłodnej retoryki. Manent spostrzega, że w XX wieku ludzie zostali pozbawieni podstawowych instrumentów, które pozwoliłyby im na zrozumienie tego, co się dokoła nich dzieje. Zamęt językowy – pogłębiany przez działania wpływowych intelektualistów – w gruncie rzeczy wystawił zdezorientowanych ludzi na zbrodnie popełnianie w imię ideologii. Upolitycznienie, które zrywało z klarownym objaśnianiem istniejącego świata w znanych kategoriach, przyczyniło się do rzezi, jakie miały miejsce w minionym stuleciu.

Łatwo byłoby się śmiać z francuskiego intelektualisty. Nieco naiwne wydaje się sądzenie, że posługiwanie się greckim słowem „tyran” rozwiązałoby sprawę. W polskiej literaturze spotykamy przecież i takie, i mocniejsze określenia, zaś podobnych wywodów na łamach paryskiej „Kultury” wydrukowano bez liku.

Trudno jednak nie zauważyć, że była to nauka na już popełnionych błędach (począwszy od katastrofy września ’39). Warto pytać o wcześniejsze zaczadzenie, o polską utratę zdrowego rozsądku (a przez to racjonalnej kalkulacji sił), do której wiodły słodkie języki sanacji, endecji, komunizmu czy wreszcie polskiego flirtu z nazizmem. Francuzi niech rozliczają się sami.

Manent słusznie przypomina o wadze myśli politycznej, która nie buja w obłokach, nie kołysze się w chmurkach samozadowolenia, lecz zajmuje „tym, co jest”, poznaje, kalkuluje, ocenia. Ważny jest dla niego zarówno projekt polityczny, którego dokończyć nie podobna, jak i zebrane doświadczenia. Tylko społeczeństwo, które potrafi bezwzględnie opisać samo siebie, zmierzyć własne siły, stroniąc od „narodowych ambicji”, „dobrych intencji” i „pobożnych życzeń”, ma szanse uniknąć zbiorowej katastrofy.

Rozpoznamy tu echa kilku popularnych anglosaskich myślicieli, warto jednak odnotować, że Manent sięga do francuskich „zasobów” i ma po temu swoje racje. Oto Benjamin Constant, Guizot czy Tocqueville są dla niego przedstawicielami społeczeństwa potrafiącego dostatecznie opisać siebie. Czy to samo można powiedzieć o twórczości takich „tuzów” XX wieku, jak na przykład Jean-Paul Sartre? Odpowiedź nasuwa się sama.

Tak czy inaczej utrata daru szczerego opowiadania o sobie jawi się jako polityczny grzech – i to grzech ciężki (czyli śmiertelny). Manent stara się zatem nie zatajać przed nami meandrów swoich refleksji, wiodących do prostych przecież stwierdzeń.

I może właśnie dlatego dowiadujemy się, że u początków drogi francuskiego filozofa leżą także pewne fascynacje jego ojca… Francuskie opowieści o sowieckim podboju kosmosu oraz odległe, brzmiące jak zaklęcia wyrażenia: „Związek Radziecki”, „Armia Czerwona”, „partia”. Migoczące czerwone gwiazdy, łopoczące sztandary, satelity krążące po orbicie…

Niewątpliwie, dobry wywiad-rzeka powinien uwzględniać także sny dziecka. A my powinniśmy wiedzieć, o czym śnią nasi europejscy sąsiedzi.

Przypisy:

(1) P. Manent, „Le regard politique. Entretiens avec Bénédicte Delorme-Montini”. Flammarion, 2010.
(2) P. Manent, „Wielkość i nędza liberalizmu”, „Przegląd Polityczny” nr 96.
(3) To przewrotny początek rozdziału poświęconego Johnowi Miltonowi w: P. Manent, „Les Libéraux”, Gallimard, Paryż 2001, s. 45.
(4) P. Manent, „Intelektualna historia liberalizmu”, Wydawnictwo Arcana, Kraków 1994.

* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 133 (30/2011) z 26 lipca 2011 r.