Grzegorz Brzozowski

Sasnal/Steinbeck: z kamerą wśród chałup

„Z daleka widok jest piękny” Anki i Wilhelma Sasnalów, zwycięzca kategorii „Nowe Filmy Polskie” na zakończonym niedawno festiwalu Nowe Horyzonty, to film, który należy uznać za kolejny przykład udanego – chociażby po „Głodzie” Steve’a McQueena – eksperymentu, polegającego na tym, że do kin wkracza artysta znany dotychczas głównie z galerii. Słusznie można zatem oczekiwać zestawu porażających obrazów. Nurt przepięknie skadrowanych ujęć poniekąd sam niesie widza przez film, a w połączeniu z subtelną grą aktorską (wielkie uznanie dla odtwórczyni głównej roli kobiecej, Agnieszki Podsiadlik) tworzy wizualny poemat o krainie, która – jak celnie sugeruje tytuł – tylko pozornie może wydawać się urokliwa.

Film małżeństwa Sasnalów aspiruje bowiem także do traktatu o naturze ludzkiej, przypominającego ilustrację stanu natury Thomasa Hobbesa: głównymi motywami postępowania mieszkańców portretowanej wsi są lęk i chciwość. „Życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”, a ze strony sąsiadów może nas czekać skrytobójstwo, grabież, spalenie mienia, otrucie psa lub – w najlepszym wypadku – obojętność. Pełno tu odrażających, mięsożernych typów komunikujących się raczej przez warknięcia niż dialogi. To świat, który aż prosi się o interwencję liberalnego hegemona – narzuconego z zewnątrz, gdyż jego mieszkańcy zdają się niezdolni do jakiejkolwiek formy samoorganizacji poza grupą przestępczą.

Film Sasnalów to zatem wizja piękna i mroczna. Prawa do niej – w imię licentia poetica – słusznie (i zażarcie) bronili realizatorzy po projekcjach, podczas dyskusji z festiwalową publicznością. Ta jednak, z drugiej strony, słusznie broniła się przed wizją świata pozbawionego nadziei. Obrazowanie Sasnala uderza z mocą sprawiającą, że fabułę można uznać za paradokumentalną obserwację raczej niż jedną z możliwych wizji. Świat widziany przez jego obiektyw jawi się jako rzeczywisty: wierzy się weń jako taki, jakim jest sam w sobie, a zważywszy, że okazuje się przy tym zamieszkany przez ludzkie potwory, słusznie przeraża i budzi pytania o źródła rządzącego nim (a zatem: może i nami) bez ograniczeń zła.

Trudno jednoznacznie opisać przyczyny rozpanoszonego we wsi okrucieństwa. Z jednej strony opowieść Sasnalów przypomina mroczny eksperyment z psychologii społecznej, w którym w odciętej od świata wiosce, pod okiem niewidocznego badacza, rozwija się spirala przemocy. Pod tym względem jednak dużo sugestywniej – choć być może z pewną szkodą dla wizualnego splendoru – podobny projekt zrealizowany został przez Larsa von Triera, który w „Dogville” sprowadził scenografię tytułowej wioski do czystej scenicznej umowy, skłaniając widza do skupienia się na złu zawartym w samych relacjach pozornie sielskiej społeczności. Film Sasnalów nie stroni jednak od zaznaczania autentyczności scenerii, w jakiej rozgrywa się hobbesowski dramat: to współczesna polska wieś, z którą realizatorzy, jak twierdzą, gruntownie się zapoznali. Bohaterów oglądamy we wnętrzach chałup obwieszonych omodlonymi obrazami świętych. Tym samym film prowokuje widza do zadania sobie pytań o strukturalne przyczyny przedstawionej przemocy – sam obraz zdaje się tu podsuwać przynajmniej trzy tropy interpretacyjne. Jeden to „długa historia” przemocy, sięgająca II wojny światowej i losów pogrzebanych w rzece „nie-Polaków” (jak określa ich jedna z postaci). Kolejny to fundamentalna niesprawność jakichkolwiek instytucji normotwórczych: na wsi Sasnalów nie widać sołtysa, a kościół jawi się jako folwark hipokrytów. Trzeci wreszcie kierunek interpretacji – potraktowany zaskakująco zdawkowo – to okrucieństwo współczesnych relacji ekonomicznych: parający się zbieraniem złomu bohaterowie ostatecznie sami siebie zaczynają traktować jak ochłapy. Połączenie tych czynników sprawia, że widz poszukuje ratunku z matni degradujących go struktur. W filmie Sasnala nie znajdzie jednak żadnej nadziei na rozwiązanie spirali zła – wieś od początku skazana jest na autodestrukcję.

Wizję tę warto zestawić z innym obrazem wiejskiej społeczności w czasach kryzysu. „Grona gniewu” Johna Steinbecka to opowieść o degradacji amerykańskiej wsi w latach 30. XX wieku, gdy mechanizacja rolnictwa i rabunkowa polityka obszarników wygnała z rodzinnych gospodarstw setki tysięcy drobnych dzierżawców w stronę dającej złudną nadzieję na przetrwanie Kalifornii. Powtarza się tu splot strukturalnych czynników z opowieści Sasnala: wiejska wspólnota naznaczona pamięcią przemocy wobec Indian sama staje się ofiarą bezprawia i gry interesów bogatszych. U Steinbecka również dochodzi do tego, że sąsiad obraca się przeciw lokalnej wspólnocie – decydując się na pracę u grabieżcy, wsiada na traktor i niszczy gospodarstwa znanych mu od lat ludzi. Wizja amerykańskiego pisarza to jednak nie tylko opowieść o splocie historycznych i psychologicznych okoliczności, które mogą wyzwolić w wiejskich wspólnotach potencjał zła. To także historia walki o obronę godności wypędzonych mieszkańców, zdolnych do samoorganizacji i solidarności lepszej niż ta, której bronić ma kształtowane przez silniejszych prawo.

I tu zdarzy się grabież mienia przez sąsiadów – jak chociażby w wypadku bohatera, który wybrał się w tygodniowe odwiedziny do krewnych. Zubożała społeczność, przekonana, że odszedł na dobre, rozgrabiła jego majątek tak, że „kiedy wrócił po tygodniu, nie zastał w domu nic, ani pieca, ani łóżek, ani ram w oknach. Znikła nawet część belek z południowej ściany domu, tak że dziura była w niej na przestrzał”. Jednak w jakiś czas po powrocie niemal wszystko wraca do właściciela bez zmagania z sąsiadami: „oni przecież nie kradli. Myśleli, że zostawił wszystko, więc po prostu zabrali, co się dało”. Po odejściu społeczności na zachód, inny bohater (Muley) decyduje się krążyć wśród opuszczonych chałup i strzec ich na wypadek powrotu sąsiadów. Zamiast orgii zniszczenia na miarę wizji Sasnalów znajdziemy tu zatem społeczność, która w obliczu strukturalnego kryzysu może liczyć na własne siły i stworzyć alternatywę dla degradujących ich mocy. „Ludzkość była święta, póki nic jej nie dzieliło. I dopiero wówczas utraciła tę świętość, gdy jakiś nędzny człeczyna pochwycił kęs w zęby i uciekł z nim, nie dając go sobie wydrzeć, wierzgając i walcząc o niego […]”.

Bohaterowie Steinbecka dalecy są przy tym od jednoznaczności: pastor kryje w sobie rozpustnika, a morderca – świętego. Każdy z nich naznaczony jest jakimś rodzajem winy: zarówno osobistej (główny bohater to zabójca, który właśnie wydostał się z więzienia), jak i zbiorowej (cała społeczność nosi poniekąd brzemię zbrodni popełnionej na indiańskiej ludności). Ich relacje co chwila mogą osunąć się w przemoc. Brakuje tu postaci ostatecznie złych, jak i nieskazitelnie dobrych. Świat jawi się jako miejsce, w którym możliwa jest samozatrata, ale i odkupienie. Stroniąc od infantylizującego obrazu wsi spokojnej, Steinbeckowi udało się stworzyć opowieść porażającą realizmem, w której prości ludzie zdolni są do przemiany i obrony swojej godności. Na tym tle rzeczywistość z wizji Sasnalów wydaje się światem skonstruowanym przez złego demiurga, pełną bezwolnie powielających zło postaci. To klatka, z której nie ma ucieczki – z daleka piękna, z bliska straszna, bo rozmyślnie wyzuta z nadziei.

Film:

„Z daleka widok jest piękny”
reż. Anka i Wilhelm Sasnalowie
Polska 2011

Cytaty za:

John Steinbeck, „Grona gniewu”, Porozumienie wydawców, Warszawa 2001.

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

„Kultura Liberalna” nr 134 (31/2011) z 2 sierpnia 2011 r.