Jacek Wakar

Janda

Z racji zawodu mam w internecie kilka miejsc, od których zaczynam dzień. Na przykład blog Wojciecha Majcherka, unikatowy ze względu na wiedzę, dystans, styl, no i rzadkie, zdrowe, jak mi się wydaje, podejścia Wojtka i do życia, i do teatru. Inny przykład to blog Jacka Zembrzuskiego – czasem dla celnych obserwacji, a czasem dla zawartych tam osobliwości. Dziennik Krystyny Jandy to całkiem inna sprawa.

Janda pierwsza zrozumiała, że internet może posłużyć człowiekowi teatru jako idealna platforma porozumienia z widzem. Uruchamiając własną stronę, stała się, z przeproszeniem, pionierką. Pamiętam, jak siedem lat temu ówczesny rektor krakowskiej Szkoły Teatralnej opowiadał, że zwrócił uwagę swoim sekretarkom, że nie uaktualniają strony uczelni, a u Jandy zawsze wszystko jest. Aktorka wykorzystywała zresztą sieć w sposób zaskakujący. Nie tylko do przekazywania informacji, ale jako miejsce, gdzie można opisywać świat. Ten mały, własny, prywatny, jak choćby widok z okien, jak i ten wspólny, niestety. Kiedy prześledzi się dziennik Jandy, uderza zdziwienie wszechobecnym terrorem, okrucieństwem, które staje się normą, nikogo nie zatrważającą już tępotą. Nie ma w tym żadnej pozy, nie ma prób wchodzenia w czyjeś buty. Krystyna Janda czerpie ze swego prawa do zdziwienia bardzo często. Sympatia widzów czyni z niej tak zwany autorytet, ale ona zawsze wypowiada się jako jedna z wielu. I nie udaje, że zna lekarstwo na rzeczywistość, że wszystko wie, wszystko rozumie.

Tak mnie, jak wielu innym z mego pokolenia, aktorstwo Jandy towarzyszy od zawsze. Pamiętam słynną Agnieszkę z „Człowieka z marmuru”, rozedrganą bohaterkę „Kochanków mojej mamy” i dziesiątki innych ról, z moją ulubioną z filmu „W zawieszeniu”. Pamiętam jeszcze z Teatru Powszechnego „Shirley Valentine” oraz surową Medeę z ostatniego przedstawienia Zygmunta Hübnera. I wiele, wiele innych. O fenomenie Jandy świadczą nie tylko nagrody we wszystkich chyba plebiscytach publiczności czy kolejne odznaczenia. Ordery to jedno, a ludzie co innego. Mam absolutną pewność, że tylko Janda zapełni na swoim monodramie widownię każdego teatru w Polsce. Każe publiczności wysłuchać takiego tekstu, jak „Ucho, gardło, nóż” Vedrany Rudan, a ta nie poczuje nawet, zachwycona, że właśnie dostała w twarz. Dlatego Jandzie udał się Teatr Polonia, dlatego powstał Och-Teatr.

Nie zawsze z jej aktorstwem było mi po drodze. Bywało, że grywała – tak przynajmniej sądziłem – po linii najmniejszego oporu, wykorzystując sprawdzone sposoby, nie idąc dalej, zbyt łatwo. Myślałem wtedy, że może tak być musi, bo Jandzie brakuje inscenizatora, który poskromiłby jej nieprawdopodobny temperament, reżyserował ją naprawdę. Ale potem przyszły „Ucho, gardło, nóż” i przejmująca wersja „Białej bluzki” Osieckiej. I nie miałem pytań. Teraz na nowo się pojawiają, bowiem odnoszę wrażenie, że Krystynę Jandę odrobinę zawodzi nieomylny dotąd instynkt. Nie myślę o zawodzie, ale o wyborach repertuarowych. Nie rozumiem decyzji o wystawieniu na Ochocie „Rocky Horror Show” i „W małym dworku”. Ani nie trzymają poziomu takiej, powiedzmy, „Kozy” Albeego, ani nie dadzą chyba sukcesu frekwencyjnego. Ale być może się mylę.

Janda napisała właśnie, że zaczyna kolejny rok, jakby skakała na bungee. W cztery oczy rozmawiałem z nią kilka razy. Na początku Teatru Polonia zdawała się eksplodować entuzjazmem, to było wręcz zaraźliwe. Następne spotkanie poprzedzało wspaniały wieczór poezji Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który przygotowała wraz Jerzym Satanowskim i Jarosławem Stańkiem. To było już po odejściu Edwarda Kłosińskiego. Opowiadała o nim przejmująco w „Tataraku” Wajdy. I wtedy zobaczyłem trochę inną Jandę. Niby tę samą, ale jakby za czarnym woalem. Mówiącą niby tak samo, ale chyba ciszej. Mniej gestykulującą, wolniej palącą papierosy. To również wydało mi się przejmujące.

Krystyna Janda nie zatrzymuje się nawet na chwilę. Dlaczego piszę o niej akurat teraz? Bo znowu zaimponowała mi jej bezkompromisowość. W dzienniku napisała właśnie: „Wróciłam. Zaczynam grać. Ile ja się sztuk naczytałam! Zgroza! A jakie okropne! A jakie nudne! A jakie pretensjonalne! Nie będziemy ich robić. Nie będziemy państwu robić przykrości i wciskać sztucznego miodu i wymuszonej awangardy i problemów ludzi bez serca! Żame!”. Kto inny z tak zwanego środowiska miałby odwagę powiedzieć coś podobnego?

medium:

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 134 (31/2011) z 2 sierpnia 2011 r.