Jan Mencwel
Etyka reportera vs autorytet etnografa
O dobrym czasie, jaki przeżywa ostatnio polski reportaż, może świadczyć fakt, że jesteśmy świadkami kolejnej publicznej dyskusji wokół książki rodzimego reportażysty. Rok temu burzę wywołał „Kapuściński non-fiction” Domosławskiego, dziś, na nieco mniejszą skalę, toczy się spór sprowokowany przez książkę Wojciecha Tochmana – „Dzisiaj narysujemy śmierć”. Obydwie dyskusje dotykają kwestii etyki reportażysty, która najwyraźniej domaga się nowej definicji – ale czy nowe pokolenie autorów chcących wskrzesić tradycję „polskiej szkoły reportażu” ma odwagę, żeby na poważnie się z tym tematem zmierzyć?
Tym razem dyskusja została wywołana przez zderzenie dwóch dziedzin – reportażu i etnografii. Reporter Wojciech Tochman, piszący o ludobójstwie w Rwandzie (a raczej: o Rwandzie po ludobójstwie) został „wywołany do tablicy” przez osobę ze świata nauki, Małgorzatę Wosińską, etnolożkę i psychotraumatolożkę, prowadzącą badania w tym samym kraju. W wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu” podała w wątpliwość wnioski, jakie Tochman wysnuł ze swoich spotkań z polskimi misjonarzami, obecnymi w Rwandzie w trakcie ludobójstwa (rzeź Tutsi rozegrała się również na terenie ich kościoła). Tochman potraktował księży jak świadków, którzy dziś – z niewiadomych powodów – nie chcą opowiadać o tym co zaszło, co dla autora czyni z nich podejrzanych o haniebne zaniechania. Wosińska zwróciła uwagę, że o księżach można równie dobrze mówić jako o „ocalonych” i traktować ich milczenie jako oznakę wciąż nieprzepracowanej traumy, która jest jednym z głównych tematów „Dzisiaj narysujemy śmierć”. Jej wypowiedzi spotkały się nie tyle z ostrą polemiką, ile zostały po prostu zmieszane z błotem najpierw przez przedstawicieli środowiska reporterów: Magdalenę Grochowską i Mariusza Szczygła, a następnie (co zaskakujące) przez prof. Joannę Tokarską-Bakir, która w ostry sposób podważyła kompetencje Wosińskiej jako etnografki.
Tak oto dyskusja zamieniła się w demonstrację środowiskowej solidarności i publiczną połajankę, w której oskarżyciele nie wahali się podkreślać młodego wieku Wosińkiej, w ten sposób dyskredytując oponenta. A przecież, mimo oczywistych potknięć i dość mętnej argumentacji, Wosińska zwróciła uwagę na bardzo ważny problem: etyki zawodowej reportażysty, czyli pytania, co mu wolno i w imię czego? A pod tym względem książka Tochmana jest do dyskusji materiałem znakomitym. Nie chodzi tu jedynie o wątek polskich misjonarzy, który ze zrozumiałych względów został przez „Tygodnik Powszechny” postawiony na świeczniku. U Tochmana zajmuje on stosunkowo niewiele miejsca. Problem w tym, że cała jego opowieść balansuje na cienkiej granicy między oddawaniem głosu ocalonym, rzetelnym relacjonowaniem faktów a zagłębianiem się we własnych emocjach towarzyszących ich odtwarzaniu, konstruowaniem bardzo subiektywnej wizji kraju-piekła, w którym demony ludobójstwa wciąż prześladują zarówno ocalonych, jak i sprawców, żyjących na jednej ziemi, a czasami – na jednej ulicy. Demony te prześladują zresztą również autora. Tego subiektywizmu Tochman nie ukrywa od początku opowieści: zwierza się ze swoich zmagań z własną fascynacją ludobójstwem (na którą zwrócił uwagę nawet Mariusz Szczygieł), zadaje pytanie o sens rekonstruowania kolejnych drastycznych relacji, głośno zastanawia się, co właściwie pcha do odkrywania i opisywania tej historii. Jest przy tym niekonsekwentny, miota się, ale tę niekonsekwencję stara się sam rozbroić: pisze, że pojechał do Rwandy, bo chciał „usłyszeć o wszystkich zabitych”, „każdą śmierć zanotować”, a zaraz potem pyta: „po co pamiętać o zamordowanych w Rwandzie w dziewięćdziesiątym czwartym? Po co za nimi tęsknić?”. Gdzie indziej pisze: „Czemu jeszcze chcę się tu przyjrzeć, jakiego tabu dotknąć? Jakiego lęku doświadczyć? Jaką granicę przekroczyć? I po co?”.
Nie wiem, czy takie balansowanie na granicy autotematyzmu jest wpisane w definicję „reportażu subiektywnego”, którego bronił w swojej polemice Mariusz Szczygieł. Z jego tekstu trudno bowiem wywnioskować, jakie są ramy wyznaczające ów subiektywizm. Odnosząc się do zarzutów Wosińskiej, pisze: „Wosińska niemal pod koniec wywiadu, w którym raz po raz atakuje książkę Tochmana, ale i samego autora, oświadcza szczerze: »Uwielbiam misjonarzy z Gikondo«. Jako reporter i redaktor działu reportażu zdyskwalifikowałbym ten tekst z tego powodu przed publikacją albo w ostateczności zamieściłbym tę deklarację tłustym drukiem na początku tekstu. Bo przez pryzmat tego uczucia, jak sądzę, należy czytać wszystkie opinie pani etnolog”. Ale w innym fragmencie tej samej polemiki czytamy: „Można żądać od reporterów, by byli maszynami biernie rejestrującymi rzeczywistość. Ale czy chcielibyśmy czytać reportaże, w których autor pokazywałby nam świat nie przez pryzmat własnej osoby? Wątpię”.
Na tyle tylko słów komentarza zasługuje podstawowa kwestia, z jaką stykamy się w książce Tochmana – na ile obraz, który widzimy, jest obrazem wewnętrznych emocji autora wyniesionych z wizyt w Rwandzie, a na ile można w nim odnaleźć realia kraju po ludobójstwie? Skoro, jak pisze Szczygieł, każdy tekst reporterski to „taka prawda, jaką zobaczył i usłyszał autor”, to po co cała ta agresywna w tonie polemika w obronie reportera, który napisał po prostu „swoją prawdę”? Jeżeli reportaż nie rządzi się żadnymi prawami oprócz tych, które opisał Szczygieł, to zostawmy przynajmniej przestrzeń do skonfrontowania opisanych przez reporterów „prawd” z innymi. Pozwólmy, żeby reportaż – autorska wypowiedź, ale jednak podejmująca jakiś temat – zaistniała w kontekście innych wypowiedzi, pozwoliła zobaczyć ten temat z różnych stron. W końcu (a może się mylę?) po to Tochman jechał do Rwandy i zadał sobie cały ten trud – żeby potem ktoś to wszystko usłyszał, żeby ktoś odpowiedział. Nawet jeśli powie, że rzecz wygląda inaczej, niż to zobaczył reporter.
Tymczasem zarówno Mariusz Szczygieł, jak i Magdalena Grochowska nie chcą się na to zgodzić, i zamiast pozwolić na zaistnienie rzetelnej polemiki, wydobywają z niej wątki personalne. To, że Szczygieł odniósł wrażenie, iż „pani etnolog uważa, że wszystko, co widzi, widzi obiektywnie”, wynika tyleż z niefortunnych sformułowań użytych przez Wosińską, ile pewnie z niewiedzy i nieufności reportera. Małgorzata Wosińska w wywiadzie w „Tygodniku” mówi: „Wiem, że my etnolodzy bardzo się pilnujemy i zastanawiam się, czy reportażyści też”. Tak się składa, że Wosińska rzeczywiście reprezentuje dziedzinę nauki, która od dłuższego czasu, co najmniej od czasów Clifforda Geertza, zmaga się z pytaniem o granice subiektywizmu i o to, jakim językiem – i czy w ogóle – można opisać cudze doświadczenie. Marzyłoby się, żeby przy okazji dyskusji o książce Tochmana nowe pokolenie polskich reporterów podjęło podobną refleksję nad swoim gatunkiem. Wychowują w końcu całe grono nowych czytelników, reaktywują „polską szkołę reportażu”, tworzą instytucje (Szczygieł i Tochman są założycielami Instytutu Reportażu). Czy naprawdę jedyne, czego od nich oczekujemy, to banalnego stwierdzenia, że „każda prawda jest dobra”?
Ale problem nie dotyczy tylko wiarygodności reportera. Chodzi tu także o coś więcej: etykę nie tylko reportera, ale reportażu jako gatunku. Szczygieł pisze o tym, że „reporter nie żywi się ciszą”. Należałoby zapytać – czy jedynym problemem reportera jest to, czym się żywi, czy także to, czemu służy? Czy w ogóle reporter ma prawo traktować cudzą traumę jako „pożywkę”, czy też raczej to on sam, jego umiejętności pisarskie, zdolność słuchania, powinny być „pożywką” dla świadectw osób, które próbuje przekazać? Oczywiście nie jako „maszyna biernie rejestrująca rzeczywistość”, ale jako ich pełen empatii (a więc także własnych emocji) rzecznik, który pomaga im opowiedzieć światu o ich doświadczeniu? Kwestia ta jest szczególnie delikatna w przypadku Rwandy i tematu tamtejszego ludobójstwa. Wiemy dobrze, o czym Tochman sam (choć bardzo zdawkowo) pisze w swojej książce: że podział rasowy na Tutsi i Hutu został w dużej mierze wprowadzony i zakonserwowany przez europejskich kolonizatorów. Wiemy też, że podczas samego ludobójstwa postawa świata zachodniego pozostawiała bardzo wiele do życzenia, o czym również wspomina Tochman. Że być może rzeź można było zatrzymać. Wreszcie, że na miejscu byli nie tylko „nasi” żołnierze, lecz także misjonarze, których rola dotąd nie została w pełni wyjaśniona. W świetle tych faktów zachodni reporter jadący do Rwandy powinien myśleć nie tyle o tym, czym się „żywić”, ale o tym, czemu jego reportaż ma służyć. Oddaniu głosu cierpiącym? Przywróceniu pamięci? Poruszeniu sumień? Lepszemu zrozumieniu sytuacji? Wszystkie te cele zapewne Tochman realizuje. Ale najważniejsze dla niego wydaje się „dotykanie kolejnego tabu”, „doświadczanie lęku” i „przekraczanie granic”. Ta „gra” z ludobójstwem, za które jesteśmy współodpowiedzialni, wydaje się być także przekroczeniem pewnej granicy.
***
Dyskusję wokół książki można prześledzić pod adresem:
http://tygodnik.onet.pl/14,670,rwanda__tochman__trauma,temat.html
* Jan Mencwel, redaktor kwartalnika „Kontakt”, współpracownik Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”, doktorant w Instytucie Kultury Polskiej UW.
„Kultura Liberalna” nr 137 (34/2011) z 23 sierpnia 2011 r.