Karolina Wigura
Debata gospodarcza TVP 1, czyli o tym, jak studio telewizyjne pomylono z ringiem
Za półokrągłym stołem stanęło siedmiu przedstawicieli partii. Byli reprezentanci tych z najwyższym poparciem i tych, które liczą na przekroczenie progu wyborczego. Do tego dwóch dziennikarzy – Krzysztof Ziemiec i Tadeusz Mosz. Czyli prawie jak w teleturniejowym hicie rodem z lat 90. – „Jeden z dziesięciu”.
Do powtórzenia sukcesu tamtego programu zabrakło jednak… kultury. Polskim politykom studio telewizyjne, niestety, wciąż myli się z ringiem bokserskim. Zaś poza momentami, gdy wydawało się, że uczestnicy wyskoczą zza blatu, żeby rzucić się sobie do oczu, klasówkowe przepytywanie przypominało jeden z gwarnych warszawskich bazarów. W dobie kwot i dyskusji o parytetach, tak na ringu, jak na bazarze, przebywali wczoraj – sic! – wyłącznie męscy przedstawiciele siedmiu partii.
Uczestnikom zadano moc pytań. Na każde miała odpowiadać tylko jedna, wskazana przez prowadzących osoba. Nie było zatem szans na to, by porównać zdanie kilku kandydatów na ten sam temat. Dodatkowo każdy z uczestników na udzielenie odpowiedzi miał jedynie dwie minuty (a na podsumowanie na końcu – kuriozalne kilkanaście sekund). Efekt? Jedyne, czym politycy byli w stanie szafować, to liczby i nazwy ustaw (174 ustawy! 174 ustawy! – powtarzał Janusz Palikot z RPP, podczas gdy Sławomir Kopyciński z SLD i Adam Szejnfeld wytykali sobie nieścisłości rzędu kilku procent. Na wyścigi powoływano się na ustawę deregulacyjną, komisję Przyjazne Państwo, nazwy KRUS i ZUS). Alternatywą dla tej taktyki była jedynie demagogia – konwencja nie pozwalała na nic innego. Skutek był taki, że nawet dla tych widzów, którzy interesują się na co dzień gospodarką, debata była w wielu miejscach nieprzejrzysta.
Zwykle po debatach wyborczych zadaje się pytanie, kto wygrał. Tu z całą pewnością wygranego nie było. Widzowie nie mieli możliwości, by ocenić, czy którykolwiek z uczestniczących w rozmowie polityków jest bardziej lub mniej charyzmatyczny, ma lepsze lub gorsze pomysły, bardziej lub mniej mija się z prawdą. W konwencji zagubieni wydawali się nawet prowadzący program dziennikarze. Co prawda, pytania Tadeusza Mosza, w większości bardzo dobre, wybrzmiewały wyraziście, szybko jednak gubiły się w ogólnym gwarze. By nie powiedzieć – rejwachu.
Można jednak powiedzieć dość łatwo, kto był tej debaty przegranym. Otóż był nim przeciętny wyborca. Partyjne łatki stały się ponownie ważniejsze od tych, którzy je wybierają. Robiło to paradoksalne wrażenie szczególnie w tak zwanej pierwszej części debaty, która miała polegać na zadawaniu politykom pytań wyborców w postaci nagranych w różnych częściach Polski wypowiedzi widzów TVP.
Kolejne debaty zapowiedziano w różnych stacjach. Czy w tej sytuacji można zaproponować jakiekolwiek nowe rozwiązania, żeby rozmawiano choć trochę rzetelniej? Przynajmniej kilka. Po pierwsze, dziennikarz nie jest od tego, by pilnować czasu, bo nie gramy o milion w teleturnieju, tylko dyskutujemy o kolejnych czterech latach funkcjonowania państwa. Od tego, czy ktoś mówi dwie, czy cztery minuty, znacznie ważniejsze jest stworzenie takiej konwencji debaty, żeby uczestnicy mogli mówić jednocześnie przystępnie i bez zbędnych uproszczeń, czy przekrzykiwania się. Po drugie, może zamiast poruszania 20 kwestii warto wybrać trzy, które wydają się szczególnie ważne. Na przykład (w kwestii gospodarczej): ewentualność wejścia Polski do strefy euro (w ogóle nie poruszone w debacie), możliwości redukowania deficytu budżetowego i wspomagania inwestycyjności, problemy związane ze starzeniem się społeczeństwa (emerytury, ale też polityka prorodzinna).
To dobrze, że debaty telewizyjne są organizowane. Mamy okazję nie tylko zobaczyć przedstawicieli różnych ugrupowań, także tych znajdujących się na granicy progu wyborczego, a zatem najczęściej w mediach nieobecnych, ale również sprawdzić, czy mają nam coś przekonującego do powiedzenia. Ale czy Polacy naprawdę uczą się debatować – czy tylko kultywują dobrze znany z debaty publicznej brak umiejętności rozmowy?
* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu br. opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”.
„Kultura Liberalna” nr 139 (36/2011) z 6 września 2011 r.