Szanowni Państwo,
w chwili, gdy o młodym pokoleniu powstają grube raporty, warto przyjrzeć się konkretom.
„Gdy mowa o współczesnym hipsterze, mamy na myśli postać między-subkulturową, która pojawia się w okolicach roku 1999 i cieszy się dość wąską, choć krzepką pierwszą fazą obecności między 1999 a 2003 rokiem. Po tym okresie kategoria hipstera, jak się wydaje, ulega rozproszeniu i powraca do pierwotnej subkulturowej zupy, a jej miejsce zajmuje coś zgoła innego: nadzwyczajne rozpowszechnienie się terminu, mające swoje początki w roku 2003 i trwające do dziś”. W tak solenny sposób wypowiedzieli się autorzy książki „What Was the Hipster? A Sociological Investigation”.
Kim jest jednak hipster rodzimy? Czy chodzi o słuchaczy alternatywnego jazzu i bebopu, właścicieli tanich, lecz fantazyjnych elementów garderoby? Ale to już było! To może o dzieci dobrze zarabiających rodziców, które za nic mają niezależność od domu – skoro za tę cenę można rozbijać się na modnych holenderskich rowerach, dryfować od kawiarni do kawiarni i paradować z technicznymi nowinkami? Jak odróżnić autentycznego hipstera od podróby? I czy prawdziwi hipsterzy chodzą jeszcze po ulicach polskich miast? Dramatyczne pytania zadajemy ekspertom.
Helena Chmielewska-Szlajfer charakteryzuje hipsterkę w szerokim kontekście kulturowym, datując jej powstanie na lata 40. w USA, potem śledząc powrót w postaci mody w późniejszych dekadach i wreszcie charakteryzując polską odmianę subkultury. Ma wątpliwości co do jej aktualności, choć przyznaje, że „największym polskim wkładem jest prawdopodobnie afirmacyjny stosunek do hipsterstwa. Na pytanie «czy jesteś hipsterem?» zaskakująco często jak na obowiązujący kanon można usłyszeć dumne «tak»”. Wojciech Kacperski rozprawia się ze stereotypowymi wyobrażeniami na temat hipsterów, argumentując, że wiele błędnych wyobrażeń na ich temat rozpowszechnianych jest przez media. W konsekwencji „bycie hipsterem stało się fajne, ponieważ niosło ze sobą świeży powiew Zachodu. Każdy zapragnął być częścią tego nurtu, ponieważ dawało to możliwość poudawania przez chwilę, że jest się dzięki temu lepszym. Właśnie to płytkie podejście zrobiło najwięcej szkody hipsterce, która zamiast być domeną nielicznych, stała się powszechną modą, wchłaniającą wszystko, co popadnie”. Bartosz Borowiec pisze o hipsterskiej subkulturze z dużą dawką ironii. „Hipsterzy są odbiciem kryzysu cywilizacji, która skupiła się na komercjalizacji wszystkiego wokół nich. Być może ta właśnie komercjalizacja jest jedyną rzeczą, przed którą się buntują. Jednak historia śmieje się z nich, bo przez próbę ucieczki sami stają się jej ofiarami”.
Dzisiejszemu Tematowi Tygodnia towarzyszą także artykuły w zakładce Czytając. Zapraszamy do lektury recenzji trzech książek nie dla hipsterów, lecz dla dzieci, wydanych przez wydawnictwo Muchomor.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. WOJCIECH KACPERSKI: Czym nie jest warszawska hipsterka i dlaczego?
2. HELENA CHMIELEWSKA-SZLAJFER: Słowo na „h”
3. BARTOSZ BOROWIEC: Hipsterska cząstka w każdym z nas
* * *
Czym nie jest warszawska hipsterka i dlaczego?
Jakiś czas temu napisałem w „Kulturze Liberalnej” artykuł, w którym podjąłem polemikę na temat warszawskiej hipsterki. W artykule tym starałem się przedstawić swój pogląd na to zjawisko. Czas jednak minął, zjawisko zaczęło być coraz liczniej komentowane i warto byłoby przyjrzeć się mu ponownie. Czy warszawska hipsterka jest rzeczywiście taka, jak ją dotychczas odmalowano?
Wydawać by się mogło, że całe zjawisko hipsterki zostało stworzone przez media. Oto nagle ktoś powiedział, że „prawdziwych hipsterów spotkać można spotkać w Warszawie w okolicy Placu Zbawiciela”. I nagle rzeczywiście wiele osób zaczęło to miejsce z taką łatką utożsamiać. Wokół lokali takich jak Plan B, Coffee Karma, a od niedawna także Charlotte, zaczęło pojawiać się mnóstwo ładnie lub dziwacznie ubranych ludzi, częściowo przyjeżdżających do tych miejsc na rowerach. Coraz więcej i coraz więcej. Nastąpiło wówczas paradoksalne zapętlenie: miejsce, które otrzymało miano „alternatywnego centrum Warszawy”, właśnie dzięki owej nominacji ów nimb alternatywności utraciło. To, co stanowiło fundament hipsterki, przybiło ostatni gwóźdź do jej trumny. Bycie hipsterem stało się modne.
Winę za to, że hipsterka stała się modna, ponoszą w pierwszym rzędzie same miejsca, czyli kawiarnie (lub też, jak dużo osób je nazywa, klubokawiarnie). Ich fenomen jest tematem do osobnej analizy, jednak wartym odnotowania w kontekście pisania o hipsterach. To one bowiem najpierw ściągnęły takich, a nie innych klientów, a potem zostały utożsamione z tą subkulturą. Wiadomo, że ta odpowiedzialność ciąży na nich tylko pośrednio, gdyż przede wszystkim media trąbiły na ich temat i przyciągnęły rzesze ciekawskich młodych ludzi. Niewątpliwe jednak jest to, że gdyby nie te miejsca, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
W drugim rzędzie odpowiedzialność spoczywa na muzyce. Ta ostatnia bardzo często jednoczy lub wręcz tworzy różne subkultury. W tym wypadku było podobnie. Jedyny problem w tym, że tzw. muzyka alternatywna przestaje dziś istnieć. Czym była jeszcze kilka lat temu? Po prostu tym, co nie leciało w radiu lub telewizji. Niewiele osób ją znało. Jedną z najbardziej charakterystycznych cech hipstera było słuchanie zespołów, których nikt nie zna. Jak jest z tym dziś? Otóż występy artystów alternatywnych są obecnie jednymi z najpopularniejszych i najgłośniejszych wydarzeń, o których piszą gazety. Zawsze co prawda wspomina się, że są to artyści „poszukujący”, „alternatywni”, „nie tak znani dotychczas w Polsce”, jednak ilość fanów uderzająca na ich koncerty podważa poniekąd te określenia. Skoro nikt ich nie zna, to skąd tyle ludzi na nich przychodzi? Internet również dołożył swoje trzy grosze do wzrostu popularności wielu „alternatywnych” wykonawców, których teraz zna już każdy.
W trzecim rzędzie odpowiedzialność spoczywa na modzie. Dziś wystarczy jedynie założyć odpowiednie okulary (i wcale nie muszą to już być Ray-Bany), by zostać przypisanym do tej subkultury. Prawdę powiedziawszy, wystarczy mieć cokolwiek niecodziennego, oryginalnego na sobie, żeby stać się hipsterem. I tu nie chodzi tylko o ubrania czy akcesoria kupowane w sklepach z ciuchami na wagę. Teraz od hipsterstwa trudno się opędzić również w sklepach wielkich marek odzieżowych. Być może zatem owo paradoksalne zapętlenie doprowadziło do tego, że hipsterskie stało się już wszystko i trudno postawić temu zjawisku (lub modzie) wyraźną linię demarkacyjną. Być może dlatego prawdziwe są słowa Jasia Kapeli, że dzisiaj, aby być prawdziwym hipsterem, należy chodzić do McDonaldsa, nie wyróżniać się niczym, być takim, jak znienawidzony niegdyś każdy. Skoro teraz wszyscy są odmienni, indywidualni i alternatywni, pora wyważyć zaryglowane drzwi i wrócić do mainstreamu. Zanim reszta zauważy.
Choć wcale nie musiało tak być, tak jednak się stało. W Polsce na dodatek przyczynił się do tego jeden ważny czynnik. Bycie hipsterem stało się fajne, ponieważ niosło ze sobą świeży powiew Zachodu. Każdy zapragnął być częścią tego nurtu, ponieważ dawało to możliwość zamanifestowania swojej otwartości, „światowości” i poudawania przez chwilę, że jest się dzięki temu lepszym. Właśnie to płytkie podejście zrobiło najwięcej szkody hipsterce, która zamiast być domeną nielicznych, stała się powszechną modą, wchłaniającą wszystko, co popadnie. Być może analogiczne zjawisko nastąpiło na Zachodzie i dlatego nikt się tam nie chce przyznać do tego, że jest hipsterem. My póki co chętnie to manifestujemy, mając do owej łatki stosunek ironiczny, ale wyraźnie podszyty tęsknotą do lepszego świata. Może nie chodzimy jeszcze co prawda do McDonaldsa, zajadamy się drogimi bagietkami, popijając je kawą. Ale zdaje się, że to również rychło znajdzie swój kres.
* Wojciech Kacperski, student filozofii i socjologii UW. Miejski przewodnik po Warszawie.
* * *
Słowo na „h”
O hipsterach powiedziano już wszystko. Że są, że ubierają się, że spędzają czas, że kupują. Ogłoszono nawet, że umarli*, chociaż mimo to uparcie chodzą po ulicach i od czasu do czasu obrzucają się najgorszym z wyzwisk: „ty hipsterze!”. Sęk w tym, że liczne próby uchwycenia istoty hipsterstwa – głównie za pomocą opisu stale zmieniających się materialnych, widocznych elementów uznawanych za hipsterskie – w gruncie rzeczy niewiele wniosły do dyskusji. Poza dość oczywistą konstatacją, że hipsterstwo jest (było?) swoistą modą.
Pierwotny hipster pojawił się w latach 40. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych. Był czarnym słuchaczem jazzu i bebopu, który sprawiał wrażenie, że ma większą wiedzę niż inni. Nosił stale ciemne okulary, a we włosach miał białe pasemko. Wszystko to, razem z mitologizowaną duchową przewagą czarnych nad białymi, powodowało, że był on wzorem niedostępnego stylu. Według Anatole’a Broyarda** ten wypracowany styl miał stanowić iluzoryczną, „duchową” przeciwwagę dla dominacji białych. Niemniej dekadę później stał się on częścią białej subkultury o awangardowych ciągotach. Późniejsze słowo „hippis” było zresztą złośliwą wariacją na temat hipstera. Miało oznaczać osobę bez artystycznych czy literackich zapędów, za to radośnie bawiącą się i palącą marihuanę.
Hipster powrócił w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, razem z modą na ubrania z lat 50. W tym czasie spopularyzowało się również powiedzenie „hipper than thou”, co w luźnym tłumaczeniu oznacza „modniejszy od ciebie”. Jednocześnie ten nowy hipster – młody, biedny artysta (muzyk, grafik, fotograf, aktor, dj…), uciekający do dużych miast, żeby znaleźć się w środowisku podobnych sobie wyrzutków niezrozumianych w domu – ubierał się w sklepach z używaną odzieżą, bo tak było najtaniej. Czapki tirówki, t-shirty z dziwnymi napisami czy trampki, zanim stały się modne, były po prostu najłatwiej dostępne. Najbardziej hipsterskie piwo, Pabst Blue Ribbon, jest równocześnie jednym z najtańszych i najgorszych dostępnych na amerykańskim rynku. Jego marna jakość nie stanowi zresztą żadnej tajemnicy. Hipsterskie dzielnice (przede wszystkim nowojorski Williamsburg, dawniej zamieszkany przez ortodoksyjnych żydów, sąsiadujący z polskim Greenpointem) zaczęły przyciągać nie tylko artystów, ale również tych, którzy lubili artystyczny klimat. Inwencja wynikająca z przekory i ograniczonych funduszy zamieniła się w modę o wartości rynkowej, co oznaczało rosnące czynsze i stopniową kolonizację tych dzielnic przez zamożniejszą młodzież (to znaczy z bogatszymi rodzicami), która chciała zaznać artystycznego klimatu.
W podobnym czasie popularność zyskał magazyn „Vice”, propagujący pornograficzną estetykę (vide wąsik i okulary fotografa Terry’ego Richardsona), niegrzeczne zdjęcia z imprez, tatuaże oraz… ironię – o co pismo jest „obwiniane” najczęściej. Ironia trafiła na podatny grunt klimatu lekkostrawnego postmodernizmu, wedle którego wszystko zostało już zrobione i powiedziane, a jedynym wyjściem pozostał pastisz. Miejsce nie tak dawnego punkowego buntu „no future” zajęła wygodna zgoda na zastaną rzeczywistość – z równie leniwym puszczaniem oka, że przecież wiemy, jak jest, moglibyśmy nawet coś zrobić, gdybyśmy tylko chcieli, ale chwilowo wolimy iść na imprezę. Z kolei „biedną” estetykę ochoczo przejęły nie tylko butiki, oferujące starocie za coraz wyższe sumy oraz rzeczy zupełnie nowe w pojedynczych sztukach – również za pokaźne pieniądze – ale przede wszystkim sieci handlowe, od pseudo-alternatywnego Urban Outfitters po całkowicie masowy H&M. Wygląd à la hipster wszedł w ogólny obieg mody. Tak jak i hipsterskie nastawienie – prokonsumenckie, stadnie indywidualistyczne, z dużą dozą samozadowolenia.
W tej dojrzałej, komercyjnej wersji hipsterstwo przyjęło się w dużych polskich miastach. Artykuł z zeszłego roku w „Polityce” („Nieuchwytny hipster” Joanny Podgórskiej) oraz ostatnio we „Wprost” („Dyskretne promieniowanie lansem” Aleksandry Krzyżaniak-Gumowskiej) opisują to zjawisko wyłącznie na poziomie stylu życia, opartym na ubieraniu się wedle odpowiedniej mody, bywaniu w odpowiednich kawiarniach i klubach oraz posiadaniu odpowiednich gadżetów. Wiedzę na ten temat – to „hipper than thou” właśnie – rodzimi hipsterzy zazwyczaj biorą z zachodnich (głównie amerykańskich) stron internetowych i blogów, co w gruncie rzeczy bardziej niż o samym hipsterstwie świadczyć może o coraz bardziej globalnym obiegu mody. W polskiej wersji hipsterstwo jest dość bezpośrednim przeszczepem z Zachodu (z głównymi punktami odniesienia w Nowy Jorku, Londynie i Berlinie), pozbawionym nawet wątłego mitu biednego artysty przyjeżdżającego do wielkiego miasta, w którym adaptuje stare pofabryczne budynki i gdzie wreszcie może realizować swoje pasje. Jeżeli już, bliżsi temu mitowi wydają się polscy squatersi.
Największym polskim wkładem jest natomiast prawdopodobnie afirmacyjny stosunek do hipsterstwa. Na pytanie „czy jesteś hipsterem?” zaskakująco często jak na obowiązujący kanon można usłyszeć dumne „tak”. Wydaje się, że ten polski wielkomiejski entuzjastyczny stosunek do hipsterstwa świadczyć może nie tylko o braku wystarczającej dawki (o zgrozo) ironii – albo, w wersji skrajnej, o niebywałej ironii, która pozwala patrzeć z przymrużeniem oka na własny styl życia – ale również o typowo polskim usilnym gonieniu za zachodnimi modami, za którymi z jakiegoś powodu trzeba nadążać. Słowem: kompleksy. W takim wypadku rodzime hipsterstwo nie dość, że nie jest „hipper than thou”, to jest „lamer than everyone”, bo co to za hipster, który jest do tyłu z trendami.
Jeżeli jednak odrzeć hipsterstwo z jego własnej zjadliwej otoczki, jawi się ono raczej jako wielkomiejski, zestandaryzowany i coraz bardziej globalny styl życia ludzi młodych. Chcą oni żyć tak, jak pokazują to blogowe zdjęcia, które przeglądają, otaczać się tymi samymi rekwizytami, bawić się przy tej samej muzyce. Mało kto może sobie pozwolić na psychiczny luksus niebycia „cool”, a hipsterstwo daje właśnie tę gwarancję fajności. To bezpieczna nisza dostępna wyłącznie za pieniądze, niewymagająca inwencji, przebojowości ani specjalnej refleksji. W zamian za gadżety daje poczucie przynależności, jednocześnie wspierając rynek. W gruncie rzeczy wszyscy powinni być zadowoleni: hipsterzy mogą podtrzymywać swoje poczucie wyższości wynikające z ich własnego znawstwa, a rynek może dalej podrzucać kolejne potrzebne im rekwizyty otoczone marketingowym nimbem wyjątkowości.
Jednak, jak pisze Mark Greif, hipsterów już nie ma. Rozmyli się w masę wytatuowanych ludzi, produkujących czcionki i zdjęcia z imprez. Można odnieść wrażenie, że polscy hipsterzy nigdy nie zajmowali się niczym innym, bo i na tę modę trafili za późno. Nie zmienia to faktu, że trafili przynajmniej na schyłkowy moment pewnego stylu życia, który charakteryzuje się globalnym zasięgiem (choć ograniczonym do dużych miast) i globalną metodą ekspansji – internetem. Być może była to pierwsza tak masowa i tak dobrze promowana moda – niemal totalna w tym, że obejmowała w zasadzie wszystkie sfery życia – która w pełni wykorzystała możliwości tego medium. Pod tym względem hipsterstwo w istocie można uznać za oryginalne. Wydaje się również, że jakakolwiek moda zajmie miejsce hipsterstwa w przyszłości, skorzysta ona z tego już raz wypracowanego kanału. Może więc zamiast skupiać się na detalach hipsterskiego mundurka, warto bez ironii spojrzeć na ten fenomen jako przykład niezwykle udanej, długofalowej, globalnej kampanii promującej określony styl życia.
Przypisy:
* Patrz: „What Was The Hipster?: A Sociological Investigation”, red. Mark Greif i in., n+1 Foundation, New York 2010.
** Anatole Broyard, „A Portrait of the Hipster”, „Partisan Review”, czerwiec 1948.
*** Helena Chmielewska-Szlajfer, New School for Social Research, Instytut Stosowanych Nauk Społecznych, UW.
* * *
Hipsterska cząstka w każdym z nas
Hipsterów najtrudniej spotkać tam, gdzie najbardziej chcielibyśmy się ich spodziewać. Wymienianie kilku klubów, do których chodzą „nie-dresiarze” i „nie-nowobogacka scena Warszawy”, jest uproszczeniem. Nawet jeśli w Planie B lub Warszawie Powiśle pojawi się od czasu do czasu jakiś hipster, to raczej ze względu na to, że w stolicy wciąż nie ma aż tylu miejsc, w których można spotkać się ze znajomymi w miłych okolicznościach. Można oczywiście powiedzieć też, że wszyscy ludzie, którzy spędzają czas w tych paru „klubokawiarniach”, to hipsterzy. To byłoby jednak nadużyciem.
Dla osoby, która nie miała styczności z tym zjawiskiem, kod kulturowy hipsterów może być zaskakujący. Zasady, na których jest skonstruowany, są odmienne od subkultur znanych wcześniej. Jednocześnie opiera się on wyłącznie na reinterpretowaniu przeszłości. Czego jednak można spodziewać się w czasach postmodernizmu i dekonstrukcjonizmu?
Dotychczas subkultury rozwijały się jako odpowiedź na palące zagadnienia społeczne i pokoleniowe traumy. Źródłem tych ruchów były sprzeciw wobec społecznego status quo i konflikt pokoleń. Mimo że syntezą wynikającą z konfrontacji dwóch odmiennych postaw nie za każdym razem było radykalne przewartościowanie świata, subkultury opierające się na przesłankach ideologicznych często zmieniały społeczne spojrzenie na pewne zagadnienia, powodowały ewolucje zbiorowej percepcji, a nawet kodu kulturowego cywilizacji Zachodu. Za przykład może posłużyć ruch hipisów, który powstał poprzez kwestionowanie zastanego systemu wartości, jednocześnie jednak tworząc kontrkulturę o wyidealizowanym systemie myślenia, mającym stanowić alternatywę dla porządku świata.
Z hipsterami jest inaczej. Są oni określani mianem postsubkultury ze względu na to, że nie reprezentują ani określonego etosu, ani zbioru zasad moralnych. Subkultura ta w pewnym sensie nie ma nawet… członków. Hipsterzy są raczej odbiciem kryzysu cywilizacji, która skupiła się na komercjalizacji wszystkiego wokół nich. Być może ta właśnie komercjalizacja jest jedyną rzeczą, przed którą się buntują. Jednak historia śmieje się z nich, bo przez próbę ucieczki sami stają się jej ofiarami.
Wynika to z dwóch rzeczy. Po pierwsze, w ramach tak zwanego hipsterdomu można wyodrębnić dwie grupy, które określają dynamikę tego zjawiska. Mamy zatem pierwotnych hipsterów, prawdziwych „liderów opinii”, którzy nadają ton rozwojowi trendów, oraz – naśladowców. Ci ostatni uważnie obserwują rozwój sytuacji i adoptują trendy, jeśli uznają, że wpłynie to pozytywnie na sposób postrzegania ich przez samych siebie. Jednocześnie ci pierwsi opierają swoje poczucie wartości na przekonaniu o wyjątkowości, wynikającej z pozostawania w opozycji do mainstreamu w najszerszym rozumieniu tego słowa.
Powstaje w związku z tym zjawisko błędnego koła. Obie grupy można porównać do magnesów o takich samych biegunach: kiedy naśladowcy rozpoznają nowy trend i starają się go zaadaptować, liderzy opinii zmuszeni są odsunąć się, odpychani wizją wpadnięcia w mainstream, co z jasnych względów przeczyłoby ich wyjątkowości, a w konsekwencji byłoby trudne do zniesienia. Z tych samych powodów sami nie lubią kiedy ktoś przypina im etykietkę hipstera. Zwłaszcza, kiedy ta osoba nie jest częścią ich środowiska.
Po drugie, elementem subkultury polegającej na nieustannym poszukiwaniu nowych trendów musi być w jakiejś części konsumpcjonizm. Hipsterzy, przez nieustanną konieczność adaptowania się w nowych niszach, wyspecjalizowali się w tym ostatnim w niespotykany dotąd sposób. Głównie za pomocą Internetu i własnego zaangażowania stali się w zakresie konsumpcji ekspertami. Nie jest więc zaskoczeniem, że największa populacja hipsterów rekrutuje się spośród dzieci rodzin wyższej klasy średniej – do konsumpcji niezbędne są środki finansowe, najczęściej zapewniane właśnie przez rodziców.
Do tego w całe zjawisko bywają niechcący zaplątani ludzie zupełnie z nim niezwiązani, przez to, że ich pasja staje się „hip”. Jako przykład można podać tu kurierów rowerowych, którym hipsterzy odebrali wyłączność na rowery bez tak zwanego wolnobiegu (ostre koło albo fix, od angielskiego słowa fixed wheel). „Ostre” jest dla hipstera kuszące, ze względu na to, że przemieszczanie się po mieście na rowerze jest wciąż dość alternatywne – a dodatkowo zapewnia poczucie niezależności.
Warto na koniec zdać sobie sprawę z tego, że hipsterem, w jakiejś mierze, może być każdy z nas. Dlatego tak naprawdę pytanie dotyczące przynależności powinno raczej być formułowane na zasadzie prośby o umieszczanie danego podmiotu na „skali hipsterstwa”. Ze względu na to, że trudno nie mieć w sobie jego nawet małego pierwiastka, bądźmy dla siebie wyrozumiali. I patrzmy na siebie przez Ray-Bany z życzliwością.
* Bartosz Borowiec, student SGH, właściciel agencji Social Media, okazyjnie za barem w Planie B.
* * *
* Autorzy koncepcji numeru: Wojciech Kacperski i Ewa Serzysko.
**Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 139 (36/2011) z 6 września 2011 r.