Łukasz Pawłowski
Obama zaniemówił
Nadchodząca dziesiąta rocznica ataków na wieże WTC od kilku dni zdominowała amerykańskie media. W artykułach, wywiadach i materiałach telewizyjnych kolejni dziennikarze krytycznie rozliczają ostatnią dekadę. Co ciekawe, punktem wyjścia krytyki nie jest zazwyczaj rok 2001 i początek wojny w Afganistanie ani też rok 2003 i decyzja o ataku na Irak, lecz rok 2011 i kryzys amerykańskiej gospodarki. W rezultacie na ławie oskarżonych zamiast George’a Busha sadza się najchętniej Baracka Obamę.
O tym, że prezydentura Obamy przeżywa kryzys, mówią niemal wszyscy, a krytyka prezydenta jedynie przybrała na sile, kiedy raporty ekonomiczne wykazały, że mimo ogromnego wsparcia finansowego ze strony rządu, amerykańska gospodarka nadal nie tworzy nowych miejsc pracy. „Jobless recovery” – tym terminem określa się politykę gospodarczą prezydenta. Wskaźniki popularności lecą na łeb na szyję, co zdaniem mediów uzależnionych od tego typu danych zwiastuje nieuchronny upadek obecnej administracji. W ostatnich sondażach opublikowanych przez Instytut Gallupa tylko 26 proc. ankietowanych zadeklarowało, że popiera politykę gospodarczą prezydenta. (Nawiasem mówiąc, słowa „ankietowany” czy „respondent” nigdy się w amerykańskich mediach nie pojawiają. Zamiast tego dowiadujemy się, że „jedynie 26 proc. Amerykanów” zgadza się z prezydentem w kwestiach gospodarczych lub też, że „7 na 10 Amerykanów” się z nim nie zgadza).
Co gorsza, opozycja wobec Obamy zdaje się narastać również w środowiskach tradycyjnie popierających Demokratów. Coraz częściej słychać głosy, by wbrew tradycji obecny prezydent nie ubiegał się o reelekcję i ustąpił miejsca innemu kandydatowi, na przykład Hillary Clinton. Oczywiście od artykułów prasowych w „Newsweeku” czy „Washington Post” do zmiany kandydata droga daleka, co nie zmienia faktu, że wszelkie sygnały podziałów w gronie sympatyków rządzącej partii obniżają wiarygodność prezydenta.
Obecnej administracji nie pomagają również nieustanne przepychanki z Kongresem, w którym od listopada zeszłego roku dominują Republikanie, zdeterminowani, by zaszkodzić Obamie w każdy możliwy sposób. Jak na razie ta strategia udaje się im znakomicie. Na początku tego miesiąca Obama zgłosił na przykład chęć przedstawienia 7 września w Kongresie swoich planów redukcji bezrobocia, lecz marszałek Izby Reprezentantów, Republikanin John Boehner, odmówił mu, twierdząc, że w tym czasie odbywa się debata republikańskich kandydatów na prezydenta. Boehner zaproponował przełożenie przemówienia na czwartek, 8 września, ale na to nie chciała się zgodzić administracja Obamy. Argumentowała, że nie jest to dobry termin ze względu na rozpoczynający się tego dnia… sezon ligi futbolu amerykańskiego. Ostatecznie Obama przystał na termin czwartkowy, ale nie sądzę, by jego rodacy masowo poświęcili futbol dla swojego prezydenta.
Tajemnica sukcesu Republikanów nie polega jednak na drobnych zwycięstwach w potyczkach wizerunkowych, których zapewne za kilka miesięcy nikt nie będzie pamiętał. Kluczem do ich obecnej popularności (czy raczej niepopularności Obamy) jest fakt, że prezydentowi odebrano jego najważniejszą broń w walce z politycznymi przeciwnikami – język. To Republikanie mają dziś monopol na nazywanie problemów stojących przed amerykańską gospodarką czy polityką zagraniczną. To oni decydują, o czym w najbliższym czasie będzie się mówiło, a kiedy administracja Obamy próbuje odeprzeć stawiane jej zarzuty, ze strony Grand Old Party zawsze słychać odpowiedzi jednego rodzaju: „Dość przemówień, potrzeba nam konkretnych działań”. Albo: „Prezydent Obama nie może bez końca mówić. Musi się także nauczyć słuchać”. Czy to oznacza, że Republikanie odzyskali głos w amerykańskiej polityce? Raczej zorientowali się, że tak naprawdę nigdy go nie utracili, a rocznica 11 września najpewniej bardzo im w tym pomogła.
Pod koniec sierpnia telewizja National Geographic wyemitowała wywiad z prezydentem Bushem na temat wydarzeń sprzed 10 lat. „Wywiad” w tym wypadku to może zbyt duże słowo. Jest to po prostu wypowiedź Busha na temat tego, jak sprawnie on sam i jego współpracownicy postępowali w obliczu „stanu wojny”, w jakim znalazły się Stany Zjednoczone. Bush mówi o tym, jakim zaskoczeniem była dla niego konieczność dostosowania swojej prezydentury do „czasu wojny”, jak jego jedynym celem stało się „zapewnienie bezpieczeństwa” Amerykanom i „dorwanie ludzi”, którzy podnieśli rękę na jego kraj. Cała ta blisko godzinna tyrada nie zostaje przerwana nawet jednym pytaniem o konsekwencje podjętych wówczas decyzji, ich legalność czy o inne wątpliwości, jakie mogły one budzić. O tym, że nie zostały zakwestionowane ani samo pojęcie „wojny z terrorem”, ani określenie Busha mianem „war-time president”, nie trzeba nawet mówić.
A jednak ten kiczowaty „wywiad” doskonale ilustruje dominację, jaką uzyskali Republikanie w amerykańskiej polityce w ciągu ostatnich lat. Język administracji Busha stał się językiem urzędowym i retoryczne sukcesy Obamy z czasu kampanii niczego w tej mierze nie zmieniły. Obama nigdy otwarcie nie rzucił wyzwania republikańskiej narracji. Mówił oczywiście o konieczności zmiany, przemyślenia na nowo amerykańskiej polityki, ale nie potrafił przekazać Amerykanom wyrazistego opisu działań, które proponuje. Czy jego polityka zagraniczna to kontynuacja polityki Busha, czy też odejście od niej? W imię jakich celów lub wartości Amerykanie zaangażowali się w Libii? Dlaczego Obama nawołuje do zmiany reżimu w Syrii? Do jakich korzyści miał doprowadzić słynny „reset” w stosunkach z Rosją, o którego tragicznych losach nawet nie wspominam? Wszystkim tym działaniom brakowało i brakuje spinającej je klamry (którą dla administracji Busha było doskonałe retorycznie pojęcie „wojny z terrorem”) wyjaśniającej Amerykanom, do czego zmierza ich prezydent.
Paradoksalnie więc porywający tłumy mówca, Barack Obama, przegrywa z kretesem bitwę na słowa właśnie. W rezultacie podczas zbliżających się uroczystości rocznicowych prezydent może opowiedzieć swoim rodakom tylko jedną wersję historii ostatniej dekady – historię Republikanów.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 139 (36/2011) z 6 września 2011 r.