Paweł Marczewski

Wszyscyśmy z Galicji. O „Cesarzu Ameryki” Martina Pollacka

Martin Pollack ma dobre powody, by interesować się zapomnianymi dziś pisarzami, przedsiębiorcami, przestępcami z Europy Środkowej i Wschodniej. Wychowany w niemieckojęzycznej rodzinie, która przed II wojną światową mieszkała wśród Słoweńców w Karyntii, dobrze poznał, co to znaczy szowinistyczna mobilizacja. W przejmującej książce „Śmierć w bunkrze” zrekonstruował wojenne losy swojego ojca, świetnego narciarza, zapalonego myśliwego, który ochoczo wstąpił do SS, zaś tuż po wojnie odebrał sobie życie podczas ucieczki do Włoch. Wspomina też babkę, która nie przegapiła żadnej okazji, by podkreślać niższość i brak kultury swoich słoweńskich sąsiadów. Rodzina Pollacka była częścią środkowoeuropejskiego świata, współtworzyła wielokulturową mozaikę tego regionu, a jednocześnie świadomie przyłożyła rękę do jej rozbicia. Opisując zapomniane postacie, cytując stare, pożółkłe książki, do których mało kto już dziś zagląda, śledząc losy roztrwonionych fortun i chybionych inwestycji, świetny reporter i pisarz stara się poskładać na nowo ową rozbitą mozaikę, buntując się przeciwko babce i nakładając na samego siebie pokutę za grzechy ojca.

Dlaczego jednak my, czytelnicy z dzisiejszej Europy Środkowej, powinniśmy towarzyszyć Pollackowi w tej niekiedy mozolnej rekonstrukcji? Z nostalgii za wielokulturowym rajem utraconym? W poszukiwaniu literackich mocnych wrażeń, podniet stylistycznych? Niewykluczone, że niektórzy niemieccy czytelnicy robią to z poczucia winy. Wszystkie wymienione przyczyny każą widzieć w książkach Pollacka przede wszystkim rezultat pracy pamięci, służącej ocaleniu od zapomnienia zarówno chlubnych, jak i potwornych momentów z dziejów regionu. Pollack nie jest jednakże wyłącznie uważnym antykwariuszem, który z przyczyn osobistych otacza się środkowoeuropejskimi memorabiliami. Galicja czy Bukowina interesują go także, a może przede wszystkim, jako miejsca, w których tworzyła się nowoczesność – gdzie wprowadzano nowe formy wypracowywania zysku i narzucano nowe sposoby wyzysku; gdzie w praktyce sprawdzano mobilizacyjną siłę rozmaitych ideologii; wreszcie gdzie tworzyły się współczesne zależności między centrum a peryferiami. „Cesarz Ameryki” jest tą książką Pollacka, w której tropiciel źródeł nowoczesności bodaj najpełniej współistnieje z antykwariuszem.

 Ziemie obiecane

„Cesarz Ameryki” pomaga uświadomić sobie, co w praktyce oznaczała przysłowiowa „nędza galicyjska”. Pollack pokazuje wszechstronnie, jakie konsekwencje dla życia codziennego mieszkańców Galicji miała skrajna bieda, w jaki sposób niszczyła solidarność społeczną, jak zaogniała konflikty między narodowościami. Przede wszystkim jednak „Cesarz Ameryki” opowiada o tęsknocie za lepszym światem, która pchała ogromne masy ludzi do emigracji i od momentu decyzji o wyjeździe konfrontowana była z brutalną rzeczywistością.

 Na podstawie akt sądowych, policyjnych zapisów, listów do krewnych, pamiętników i wspomnień przekazanych z pokolenia na pokolenie Martin Pollack relacjonuje losy kilku emigrantów z Galicji – ubogich słowackich chłopów, ledwo wiążących koniec z końcem żydowskich rzemieślników, kobiet różnych narodowości trafiających w ręce sutenerów. Nadaje zapisom w dziennikach, gazetowym notkom i starym fotografiom ludzką twarz. Stara się być jak najbliżej swoich bohaterów. Interesuje go, co jedli, jakie mieli warunki mieszkaniowe, czy byli jak na ówczesne warunki bardzo biedni czy tylko biedni. Stara się relacjonować ich losy możliwie sucho, przytaczając przede wszystkim fakty, ale niekiedy porzuca dystans i z podziwem pisze o zaradności niektórych z nich.

Jednocześnie stara się umieścić historie poszczególnych emigrantów w szerszym kontekście, ukazać zbiorowe wyobrażenia o lepszym świecie, które okazywały się mrzonkami. Z książki Pollacka wysnuć można ponury wniosek, że im większa desperacja spowodowana opłakanymi warunkami życia, tym silniejsza wiara w nawet najmniej prawdopodobną utopię. Świetnie ilustruje tę prawidłowość gorzka anegdota o tym, jak nieuczciwi agenci oszukiwali niepiśmiennych, naiwnych galicyjskich chłopów pragnących szukać szczęścia w Ameryce. W kantorku udającym urząd c.k. monarchii ustawiano budzik, wmawiając zagonionym do pomieszczenia pasażerom, że to telegraf, za pomocą którego można się połączyć z Ameryką. Dźwięk budzika miał obwieszczać, że miłościwie panujący „cesarz Ameryki” zgodził się przyjąć kolejnego nieszczęśnika w poczet swoich poddanych. Ameryka jawi się tu jako lepsza wersja cesarstwa austro-węgierskiego, którego głową jest mądry, uważny, łaskawy monarcha pochylający się nad losem swoich poddanych, tak jak wedle niektórych wyobrażeń raj jest po prostu lepszą wersją ziemskiej rzeczywistości.

Utopijne cesarstwo lokowano nie tylko w Ameryce, ale również w Brazylii, gdzie na tronie zasiadać miał arcyksiążę Rudolf. Wedle popularnych wierzeń młody monarcha nie zginął z własnej ręki w pałacyku w Mayerling, lecz wyemigrował za ocean, by na polecenie swego ojca Franciszka Józefa przygotować egzotyczną krainę na przyjęcie swych najbardziej potrzebujących poddanych. Następca tronu Habsburgów stawał się w tych rojeniach świeckim Mesjaszem, twórcą raju na ziemi.

Niekiedy do powstania legendy o nowej ziemi obiecanej nie trzeba było śmierci arcyksięcia i rozbudzonej wyobraźni, wystarczała zwykła plotka. To ona pchnęła całe rzesze ludzi, by emigrowali do Rosji. Rosyjscy urzędnicy byli kompletnie nieprzygotowani na przyjęcie takiej liczby osób, wszystkie informacje o czekających na ubogich Galicjan miejscach pracy, ziemi i obywatelstwie okazywały się zmyśleniami, a jednak trochę trwało, zanim przestały na Wschód napływać kolejne fale emigrantów szukających lepszego życia. Ameryka jako symbol ziemi obiecanej mogła być dzięki fantazji i desperacji ulokowana wszędzie, również w Brazylii czy Rosji.

 Galicyjska „czarodziejska góra”

 Rojenia o amerykańskim raju, choć odległe od rzeczywistości, miały jednak moc jej zmieniania. Bez fal galicyjskich emigrantów amerykańskie labor wars, w których robotnicy walczyli o polepszenie warunków pracy, miałyby zapewne inny przebieg. Być może inaczej potoczyłaby się środkowoeuropejska historia początku XX wieku, inny byłby rozkład sił w trawiących ją konfliktach, nieco odmienna treść zagarniających ten region ideologii.

Wielu z agentów i naganiaczy towarzystw oferujących rejsy za ocean było Żydami, czego nie omieszkali podkreślić polscy, austriaccy czy ukraińscy dziennikarze i publicyści pochylający się nad ludźmi, których do wyjazdu pchała desperacja. Stereotyp Żyda-naganiacza współgrał z mitem Żyda-szynkarza rozpijającego chłopów. Symboliczne znaczenie ma fakt, że grupa obywateli zaniepokojonych emigracją i fatalnymi warunkami bytowymi postanowiła zainteresować problemem owego „haniebnego żydowskiego procederu” Georga von Schönerera, przywódcę austriackiej partii pangermańskiej i wojującego antysemitę, którego działalność i retoryka staną się inspiracją dla Hitlera. Ironią losu jest, że list nigdy nie dotarł do adresata, lecz z racji zbieżności nazwisk trafił w ręce dworcowego restauratora, współpracującego z szajką naganiaczy, na której czele stał Żyd o nazwisku Herz.

Takich ironicznych zbiegów okoliczności, które ukazywały ideologiczne wojny, dla których tło stanowiły wielkie fale galicyjskiej emigracji, jest w książce Pollacka więcej. Chociażby historia o tym, jak polski socjalista Daszyński trafił do aresztu razem z sutenerem, który oburzony sposobem, w jaki władze traktują ideowych działaczy lewicy, proponował, że uprowadzi i sprzeda do zamorskiego burdelu córkę prokuratora.

Oszustwo emigracyjne jako narzędzie zemsty klasowej i walki ideologicznej – w tej nieprawdopodobnej historii odbijają się podziały społeczne, aspiracje i realia Galicji przełomu XIX i XX wieku. Region jawi się jako swoista „czarodziejska góra”, dokąd ucieka się przed problemami w wyobrażenia o różnorakich „ziemiach obiecanych”, podczas gdy coraz bardziej zaostrzają się rzeczywiste konflikty społeczne, ekonomiczne i ideologiczne. Podobnie jak w powieści Tomasza Manna, w „Cesarzu Ameryki” bezpieczny (a w każdym razie obiecujący bezpieczeństwo) świat wyobraźni zostaje zniszczony przez I wojnę światową. Słowaccy chłopi nie mogą już wyjeżdżać za ocean, są obywatelami państwa, które toczy wojnę przeciwko Ameryce, wyobrażonemu rajowi na ziemi.

Galicyjska czarodziejska góra, z jej rojeniami o łaskawym cesarzu Ameryki komunikującym się za pomocą budzika-telegrafu z kantorkiem-urzędem na stacji kolejowej w Oświęcimiu, musiała runąć pod ciężarem nierówności społecznych i desperacji. Zostały po niej jedynie zgliszcza, na których wyrosły zbrodnicze ideologie XX wieku. Jej upadek przetrwały jednak techniki oszustw i wyzysku ludzi desperacko poszukujących szczęścia. Eleganckie damy obiecujące młodym dziewczynom pracę niani w Stambule czy guwernantki w Rio de Janeiro, stanowczy agenci zapewniający, że cena biletu obejmuje również noclegi do momentu wypłynięcia statku w morze, celnicy przyjmujący pieniądze od handlarzy żywym towarem – wszyscy oni przeżyli upadek galicyjskiej czarodziejskiej góry. Dziś wznosi się ją na nowych marzeniach o innych ziemiach obiecanych, ale metody wykorzystywania owych marzeń znacząco się nie zmieniły.

 Książka:

 Martin Pollack, „Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji”, przeł. Karolina Niedenthal, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

 * Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

 „Kultura Liberalna” nr 140 (37/2011) z 13 września 2011 r.