Karolina Wigura
Środowa debata „Sąsiedzi, Europa, bezpieczeństwo”, czyli jak w teledysku
W przyszłości polskiej polityki każdy będzie miał swoje 30 sekund. W tym czasie będzie mógł przedstawić przygotowane przez siebie bon moty. Przynajmniej w teorii, bo teledyskowa dyskusja sprawi, że być może nikt nie będzie zdolny do dyskutowania…
Jeszcze kilka miesięcy temu temat kwot w polskiej polityce i na listach wyborczych był jednym z najgorętszych. Partie do dziś na wyścigi chwalą się, która z nich na liście wyborczej ustanowiła kwotę, a która parytet, w której „jedynki” dostali nie tylko panowie, wreszcie, gdzie lista budowana jest „suwakowo” (czyli raz kobieta raz mężczyzna), a gdzie najlepsze miejsca zajęli – tradycyjnie – panowie, a panie (jak stwierdził jeden z polityków, młode i ładne), zajmują tylko miejsca od piątego w dół.
Wystarczy jednak obejrzeć dowolną debatę w TVP 1, by zorientować się, że w praktyce niewiele się zmieniło. Polska polityka ma raczej ciało mężczyzny. Do tego obowiązkowy ciemnoszary lub czarny garnitur i czerwony lub fioletowy krawat. Obowiązkowe jest zresztą jeszcze jedno. Mówić trzeba szybko. Tak szybko, by wypowiadać okrągłe zdania, choć nie dość szybko, by poprzeć je argumentami.
Nie mam co prawda przekonania, że całość wyglądałaby lepiej, gdyby w debacie uczestniczyły także kobiety. W poprzednim felietonie pisałam o tym, że tej jesieni telewizja publiczna stawia kolejny raz na format debaty przedwyborczej, która kłóci się ze słownikową definicją tejże (debatować, poucza nas Słownik Języka Polskiego PWN, to tyle co dyskutować, roztrząsać jakiś problem). Ponieważ jednak kolejne sztaby wyborcze zgadzają się na teledyskowe zadawanie pytań i zastępowanie merytorycznej dyskusji efektownymi wypowiedziami bez pokrycia, zaczynam się zastanawiać, czy obraz polityki, który się nam proponuje, nie jest dokładnie taki sam, jak społeczeństwo, w którym żyjemy. Czy potrafimy mówić i dyskutować? I czy jesteśmy wystarczająco dobrze wykształceni, by uzasadniać stawiane przez siebie tezy?
I tak we wczorajszej debacie mówiono i o tym, że ze Stanami Zjednoczonymi trzeba współpracować, i że trzeba konkurować. Mówiono, że trzeba wpływać na reżim Łukaszenki w celu jego demokratyzacji i że głównym celem polskiej polityki wobec Białorusi jest ochrona tamtejszej polonii. Twierdzono, że wobec Rosji należy zachować krytycyzm i dystans, i że należy ją europeizować. Nie mając z całą pewnością poglądów na przynajmniej część tych zagadnień telewidz z całą pewnością nie był w stanie wyrobić sobie ich, słuchając mówiących do niego, bądź co bądź, potencjalnych reprezentantów.
Jedną z najsłynniejszych teorii demokracji jest ta autorstwa Josepha Schumpetera. Wedle jego koncepcji, kompetencje do tego, by sprawować władzę, mają wyłącznie elity polityczne. Rola wyborców natomiast sprowadza się wyłącznie do tego, by raz na kilka lat, oddali swoje głosy – w sensie ścisłym.
Patrząc na polskie „debaty” polityczne coraz bardziej przekonuję się, że teoria Schumpetera wymaga korekty. Istnieją również demokracje, w których kompetencjami nie dysponują ani obywatele, ani politycy, ani tak zwana czwarta władza.
* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu br. opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”.
„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.