Łukasz Jasina

Bezradność. Polskie kino a ważkie problemy narodu

Przyznam, że korci mnie, aby zagłębić się w przeszłość, niezbyt zresztą daleką. Polskie kino sprawdziło się kiedyś jako przydatne do tego medium – oddające trapiące Polaków problemy i odpowiadając na nurtujące społeczeństwo pytania. Nawet ulegające powoli stalinowskiemu socrealizmowi kino zdołało w „Zakazanych piosenkach” (1947) czy w „Skarbie” Leonarda Buczkowskiego (1949) – że też wspomnę jedynie o filmach ówcześnie nośnych – dokonać pewnego podsumowania wojennej traumy i niejednoznacznych efektów powojennych walk i odbudowy.

Po roku 1956 kino w dużej mierze przejęło rolę literatury jako sztuki komentującej rzeczywistość. Nawet gdy ją czasem traciło (na rzecz teatru w dobie kryzysu spowodowanego Dejmkowską adaptacja „Dziadów” czy też na rzecz literatury w czasie postnoblowskiej wizyty Czesława Miłosza), to był to jedynie kryzys chwilowy. Powojenną polską historię opisali Wajda i Kutz, Morgenstern i Bareja, Kieślowski i Żebrowski.

Przez chwilę, po przełomie 1989 roku, wydawało się, że będzie podobnie. Filmowcy zafundowali nam jednak okres pełen filmów niedopowiedzianych. Przypomnieć należy choćby „Cwał” (1995) Zanussiego czy „Pannę Nikt” Wajdy – choć oczywiście tu i ówdzie powstają dzieła wybitne (od akademickiego „Szwadronu” Machulskiego do „Gier ulicznych” Krauzego.

Kilka lat temu wreszcie coś zaczęło się zmieniać. Pisaliśmy o tym zresztą na łamach „Kultury Liberalnej” wielokrotnie. „Rewers”, „Dom zły” czy „Generał Nil” pokazały nam, że umiemy mówić o naszej historii. Rok 2011 przyniósł pozytywne zaskoczenia, również jeśli chodzi o tematykę współczesną. Wielu przywołałoby tu „Uwikłanie” (2011), choć lepszym przykładem jest chyba „Lincz”. Nasza dwudziestoletnia, niepodległa sztuka nie jest jednak na razie w stanie uporać się z trzema ważnymi tematami: religijnością i seksualnością Polaków oraz ich rozliczeniem z historią.

Zdecydowałem się więc na obejrzenie trzech filmów, które mogłyby na to zapotrzebowanie odpowiedzieć. „W imieniu diabła” to próba stworzenia historii religijnego opętania – oparta na niegdysiejszych zdarzeniach w klasztorze betanek w Kazimierzu Dolnym. Podpisała się pod nią Barbara Sass, której niesłusznie nie umieszcza się w panteonie największych polskich reżyserów. Już w latach 90. – używając współczesnej, premierowskiej nomenklatury – „nie klękała przed księżmi”, realizując obrazoburcze „Pokuszenie” z Olgierdem Łukaszewiczem i Magdaleną Cielecką. „Kret” Rafała Lewandowskiego, Polaka z Francji, miał z kolei pokazać niejednoznaczność procesu lustracji i naszych rozliczeń z komunizmem. Wreszcie: Anna Jadowska, reżyserka „Z miłości”, sięgnęła do problematyki jeszcze bardziej kontrowersyjnej – tego, jak łatwo jesteśmy w stanie zrezygnować z norm moralnych w sprawach seksu.

Marazm klasycznej mistrzyni

Dużym uproszczeniem byłoby uznawanie Barbary Sass jedynie za mistrzynię kina kobiecego. Jej arcydzieła, tak jak nowatorskie „Bez miłości” (1980), „Debiutantka” (1981) czy też akademicki „Tylko krzyk” (1993), pokazywały nie tylko kondycję jednostki, ale i procesy ogólnospołeczne. Historia kazimierskich betanek wydawała się dla Sass materiałem idealnym. Powtarzały się w niej i nasze ogólnopolskie dylematy religijne – problemy narodu w większości katolickiego – który zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku lat widzi kryzys Kościoła jako instytucji. Były w niej także – a może przede wszystkim – również indywidualne losy kobiet, jakże innych od twardych i nowoczesnych bohaterek granych niegdyś przez Dorotę Stalińską. Betanki uległy manipulacji. Kościół instytucjonalny reprezentowany przez nieżyjącego już arcybiskupa Życińskiego, nie sprostał zadaniu.

Sass, wspomagana przez genialnego operatora Wiesława Zdorta (prywatnie jej męża), nie wykorzystała jednak danych jej możliwości. Widz otrzymał pełną klisz mętną historię. Grana przez Annę Radwan przeorysza wydaje się kopią Kawalerowiczowej Matki Joanny, a demoniczny ksiądz w wykonaniu Bonaszewskiego umie wprawdzie wspaniale zagrać mentalnego gwałciciela, ale czy tylko erotycznym napięciem można uzasadnić sukces jego manipulacji?

Problem betanek nie był li-tylko efektem niedojrzałości emocjonalnej zakonnic. Film Barbary Sass mógł się zatem stać traktatem o kondycji współczesnej polskiej kobiety. Zakonnice zostały tu jednak potraktowane sztampowo. Na ekranie można zobaczyć postacie przerysowane z filmów o podobnej tematyce – bez głębszej analizy psychologicznej. Także sam Kościół, pokazywany w jej filmie jako podzielony na ludzi dobrych i złych, okazuje się instytucją nazbyt uproszczoną.

Barbara Sass, wielka reżyserka, żegna się zatem z polską publicznością (według jej deklaracji jest to ostatni film) filmem niepełnym i intelektualnie powolnym.

Ślepota dystansu

„Kret” Rafała Lewandowskiego jest z wielu przyczyn filmem nienajlepszym. Powodem mogą być warsztatowe braki reżysera, który stworzył film więcej niż schematyczny. Lewandowski wychował się we Francji i jedynie sekwencje zrealizowane wśród francuskich Polaków, mieszkańców tamtejszego zagłębia przemysłowego, wydają się pełne życia i filmowego talentu. Tacy są rzeczywiście nasi emigranci-robotnicy, takie jest też ich odczuwanie Polski i polskości – i tak różnią się oni od emigracji inteligenckiej.

Większość filmu sprawia natomiast czasem wrażenie rzeczywistości poznawanej za pośrednictwem prasy. O ile „Uwikłanie” czy „Gry uliczne” mówiły o przeszłości z pasją, tutaj mamy jedynie wtórność.

A temat, jakiego podjął się Lewandowski, jest nie byle jaki. Niewzruszony działacz opozycji (gra go Marian Dziędziel) zajmuje się handlem używanymi ciuchami. Pomaga mu w tym syn (Borys Szyc) i rodzina z Francji. Trzydzieści lat temu bohater filmu był przywódcą strajku. Teraz pojawiają się (jakże typowe) oskarżenia o to, że był tak naprawdę agentem („Kretem”) SB w Solidarności. Wielu znajomych odwraca się od niego, wielu w dalszym ciągu walczy o jego dobre imię.

Oskarżenie zostanie obalone dzięki zeznaniom dawnego esbeka (najlepszy z grających tu aktorów – Wojciech Pszoniak): okazuje się, że to on dalej sądzi i decyduje o prawdzie. Pozwoli sobie także na szantaż syna swej niegdysiejszej ofiary. Co bowiem, jeśli bohater Solidarności rzeczywiście był „kretem”, do czego mógł go skłonić los umierającej żony i małego syna?

Ten niezwykle ciekawy scenariusz zostaje jednak rozmyty przez wadliwą konstrukcję. Pszoniak gra bowiem zło, jakie znamy z powieści Dostojewskiego (całkiem jak Komasa w „Linczu”) – głębokie, mocne i intelektualne – mające się jednak nijak do sposobu, w jaki zarysowana została jego postać. Jest to rola dobra, ale nieuczciwa i nieautentyczna. Próby ukazania dobra i zła oraz uczynienia z filmu czegoś na kształt moralnego traktatu rozmywają całą opowieść; może za kilka lat reżyser lepiej sobie z tym poradzi. Na razie być może zabrakło mu po prostu talentu.

Na seksie to my, Polacy, się jednak nie znamy…

Zastanawiam się, czy Anna Jadowska świadomie nawiązała do tytułu filmu wspomnianej już Barbary Sass sprzed trzech dekad.

O ile w mentalności Polaków zaszła gigantyczna zmiana w kwestii mówienia o seksie, o tyle kinematografia ciągle za nią nie nadąża. Pojawiło się nowe pokolenie urodzonych około 1990 roku młodych ludzi niemających w tej sferze żadnych kompleksów. W kinie jednak jesteśmy ciągle narodem wycofanym i zamkniętym: sceny erotyczne w polskich filmach są zjawiskiem pośrednim między gwałtem a badaniem ginekologicznym. Nie ma w nich nic z uroku włoskiego prymitywizmu Brasa czy radosnej kontemplacji życia reżyserów czeskich.

Ważnym aspektem polskich przemian erotycznych jest rozwój biznesu opartego na ludzkiej seksualności. Wprawdzie naszym wytwórniom filmów porno czy domom publicznym daleko do tego co rozgrywa się w Berlinie, Pradze czy Budapeszcie – niemniej istnieją i stoją otworem dla młodych ludzi pozbawionych niegdysiejszych zahamowań. Zarabianie ciałem, w różnej zresztą formie, stało się działaniem popularnym i z pozoru łatwym. Obecnie polskie kino po raz pierwszy sięgnęło do tego tematu, mam na myśli „Z miłości” Anny Jadowskiej, znanej dotąd głównie za sprawą telewizyjnej produkcji opowiadającej o spiskowej wersji śmierci generała Władysława Sikorskiego. Dramaturgiczną ostoją filmu jest młode małżeństwo z podrzędnej mieściny: młoda i wycofana dziewczyna oraz jej mąż, człowieczek o mentalności permanentnie ulegającego hormonom gimnazjalisty. Chcą się szybko usamodzielnić, a występ w filmie porno wydaje się sprawnym i szybkim rozwiązaniem. Role społeczne rozdane są tu zresztą w sposób klasyczny: z inicjatywą występuje mąż, a żona jej rzecz jasna ulega.

Przemysł porno, jaki odkrywają nasi bohaterowie, nie jest ani demoniczny ani straszny. Okazuje się równie prowincjonalny jak oni sami. Dyrygentem całego przedsięwzięcia jest stary i zmęczony producent (w tej roli Daniel Olbrychski, powoli odkrywający swoje zdolności do ról tego typu). Zresztą galeria postaci drugoplanowych jest większa i zasadniczo niewykorzystana. Mamy tu i opuszczoną żonę producenta (Ewa Szykulska), sponsora-ochroniarza oraz jego matkę – alkoholiczkę angażowaną do drobnych rólek, a do tego paplającą bezustannie o swoich łóżkowych sukcesach. Mamy też aktorkę filmów porno – żywy dowód na to, co może się stać po kilku latach współpracy z tą branżą. Jej mąż izoluje od niej jej dziecko, a ona sama funkcjonuje tylko dzięki środkom o mniej lub bardziej legalnym charakterze.

Miłość bohaterów wystawiona zostanie oczywiście na próbę – jedno z małżonków okaże się wschodzącą gwiazdą porno. Ich historia – znakomicie przez Jadowską oddana – nie jest tu jednak najważniejsza. Tragizmem przejmuje obraz życia seksualnego Polaków A.D. 2011 – ostatecznie okazuje się, że jest to zjawisko brudne i odpychające, zakłamane i pozbawione głębi.

Zaserwowane są nam więc kolejne po „Uwikłaniu” i „Linczu” filmy pesymistyczne. Daleko im do idealizmu telewizyjnego „Rancza” i cukierkowatości „Brzyduli” et consortes. Filmowa polska z kina okazuje się krajem w kryzysie: nigdy chyba jeszcze tak od siebie nie odrzucała widza.

Problemem jest jednak coś innego… Z opisanych powyżej reżyserów jedynie Jadowskiej udało się coś wartościowego powiedzieć o podjętym przez siebie temacie. Było to być może nie tylko jej osobistą zasługą, lecz także „świeżości” podjętego przez nią tematu. Lewandowskiemu nie udało się spojrzenie z dystansu: o trudnej historii i tym, jak ona na nas oddziałuje, należy jednak mówić inaczej – bez sztamp i podziałów w telewizyjnej publicystyce. Najbardziej boli zmarnowana szansa filmowa Barbary Sass – po wielkiej reżyserce (i nie jest to jedynie afektowany komplement, a całkiem rozsądna opinia) – można spodziewać się więcej.

Czy zatem młode polskie kino skazane jest na bezradność wobec tych ważnych tematów?

Filmy:

„Kret”, Polska 2011 reż. Rafał Lewandowski, wyk. Marian Dziedziel, Borys Szyc, Wojciech Pszoniak i inni.

„Z miłości”, Polska 2011 reż. Anna Jadowska, wyk. Marta Nieradkiewicz, Wojciech Niemczyk, Daniel Olbrychski, Ewa Szykulska i inni.

„W imieniu diabła”, Polska 2011, reż. Barbara Sass, wyk. Katarzyna Zawadzka, Marian Dziędziel, Mariusz Bonaszewski, Anna Radwan

* Łukasz Jasina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.