Piotr Kieżun
Lewica się kłóci, prawica pręży muskuły, czyli kampania wyborcza we Francji
To już bezsprzecznie koniec lata. Francuzi wrócili z urlopów i rzucili się w wir polityki, którą zdominowały dwa tematy.
Przede wszystkim niedający o sobie zapomnieć kryzys. Co prawda Heksagon nadal ma najwyższy możliwy rating, czyli magiczne trzy A, lecz największe banki nad Sekwaną nie mogą się już pochwalić tak wysokim wynikiem. Kilka dni temu agencja Moody’s obniżyła im długoterminowe oceny wiarygodności kredytowej. Głównie z powodu ryzykownych inwestycji w greckie obligacje. Do tego wszystkiego doszedł poważny kryzys sektora finansów publicznych we Włoszech, a więc u sąsiada zza miedzy. Nic dziwnego, że francuscy politycy starają się uspokajać minorowe nastroje, a Frédéric Oudéa, dyrektor generalny banku Société générale, wzywa stanowczo do „przerwania spirali strachu”, spowodowanego kłopotami Grecji.
Kryzys nie jest jednak na tyle silny, by zagłuszyć stricte polityczne namiętności Francuzów. A tych w wystarczającej mierze dostarcza przedwyborcza walka kandydatów o prezydencki fotel. Po niesławnym odejściu z polityki Dominique’a Strauss-Kahna, zdecydowanego faworyta, na placu boju pozostają Nicolas Sarkozy jako przedstawiciel prawicy oraz Martine Aubry i François Hollande, którzy rywalizują o głosy lewicy z ramienia Partii Socjalistycznej (PS).
Uwagę mediów skupiają przede wszystkim zmagania tej ostatniej dwójki, bo choć Francuzi są już wyraźnie znużeni rządami Sarko, trudno im na razie zdecydować, kogo widzieliby na jego miejscu. Socjaliści im tego nie ułatwiają. Zbliżające się prawybory w ramach PS sprawiły, że na oczach wszystkich trwa spektakl wzajemnych docinków i złośliwości. Hollande wytyka Aubry dawny polityczny sojusz z DSK i nazywa ją „zastępczym kandydatem”, Aubry co krok czyni aluzje do braku administracyjnego doświadczenia Hollanda. Na razie w sondażach najlepiej wypada ten ostatni, ale trudno tu mówić o zdecydowanej przewadze. W grze są nadal także pozostali kandydaci PS, zwłaszcza była partnerka życiowa Hollande’a, Ségolène Royal.
Brak charyzmatycznego lidera na lewicy to oczywiście woda na młyn Sarkozy’ego, któremu przed wybuchem skandalu z DSK nikt nie dawał większych szans na reelekcję. Kilka dni temu z polityczną ofensywą wystartowała jego rodzima partia – Unia na rzecz Ruchu Ludowego (UMP). Na początku tygodnia ogłosiła program na 2012 rok, w którym zamierza zająć się najbardziej palącymi problemami Francuzów. Dokument ma być gotowy jeszcze przed Bożym Narodzeniem.
Co się w nim znajdzie? 20 września poznaliśmy jedną z pierwszych programowych propozycji. Jean-François Copé, sekretarz generalny partii, wezwał do wprowadzenia „przysięgi na wierność francuskiej armii”. Składać miałby ją każdy wchodzący w dorosłość Francuz. Obowiązywałaby również przy nadawaniu francuskiego obywatelstwa. Złożenie przysięgi oznaczałoby, że każdy obywatel w obliczu zagrożenia będzie służył krajowi w szeregach francuskiej armii.
Z punktu widzenia przedwyborczej gry jest to próba wyraźnego odcięcia się od stanowiska Partii Socjalistycznej, która wraz z zielonymi deklaruje chęć obniżenia wydatków na wojsko. UMP wykorzystuje też libijski sukces Sarkozy’ego, który jako głowa państwa firmował militarne wsparcie przeciwników Kaddafiego. Francuskie wojsko pokazało, że potrafi walczyć.
Jednak poza tymi strategicznymi roszadami propozycja przedstawiona przez Copé jest przede wszystkim powrotem do języka Sarkozy’ego z kampanii w 2007 roku. To wówczas Sarkozy, wspierany przez ekonomistę i twórcę prezydenckiej „polityki historycznej” Henri Guaino, zaczął intensywnie odwoływać się do poczucia tożsamości narodowej Francuzów.
Podobnie jest teraz. Copé, cytowany przez „Le Monde”, wyraźnie zapragnął obudzić w wyborcach narodową dumę. „To honor być Francuzem – stwierdził. – Przyjmuję za swoją dewizę Johna F. Kennedy’ego: Nie pytaj, co kraj może zrobić dla ciebie. Pytaj, co ty możesz zrobić dla kraju”.
Zgodnie z przewidywaniami, propozycję UMP skrytykowała lewica. Jean-Marc Ayrault, szef grupy deputowanych socjalistycznych w Zgromadzeniu Narodowym, zarzucił Copé’mu, że zupełnie ignoruje republikańskie wartości i podkreślił, że prawa i obowiązki Francuza są przecież wymienione w dotychczasowej deklaracji składanej przy okazji naturalizacji. Również Marine Le Pen z Frontu Narodowego wyraziła swoje oburzenie, twierdząc, że dodatkowa przysięga to przejaw amerykanizacji francuskiego życia publicznego. Co więcej, niektórzy członkowie UMP także poczuli się zażenowani. Minister Obrony w rządzie Sarkozy’ego, Gérard Longuet, wyznał, że „idea jest dobra, ale należało dobrać lepsze słowa”.
Nawet jeśli pomysł UMP to tylko przedwyborczy manewr, sprawa powiązania obywatelstwa z gotowością obrony kraju nie jest wyssana z palca. Zwłaszcza w kontekście Francji. Jeśli przyjąć, że Francuzi w wyniku rewolucji stworzyli pierwszy w pełni nowoczesny naród na kontynencie, to stało się tak między innymi dzięki powszechnemu poborowi. Służba w armii dla olbrzymiej rzeszy osób oznaczała na przełomie XVIII i XIX wieku możliwość zdobycia pełni praw obywatelskich. Logikę tego procesu doskonale opisał Pierre Rosanvallon: „Każdy obywatel musi być żołnierzem, ponieważ jest częścią narodu. Obrona ojczyzny nie jest bowiem niczym innym jak potwierdzeniem w formie obowiązku przynależności do wspólnoty uprawnionych do głosowania” („Le sacre du citoyen”, Gallimard, 1992, s. 125). Innymi słowy, prawo głosu ma ten, kto jest w stanie zginąć w obronie ojczyzny.
Czy w dzisiejszej Francji i Europie sprawa jest nadal aż tak oczywista? Co z popularnością armii zawodowych, dzięki którym możemy odsunąć od siebie myśl o bezpośrednim zaangażowaniu w zbrojny konflikt? Co z zaangażowaniem obywatelskim w innych obszarach życia publicznego? Co wreszcie z kwestią samego państwa narodowego? Jaka jest jego rola i co powinno określać przynależność do wspólnoty politycznej?
Copé nie udzieli nam zapewne odpowiedzi.
* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej, szef działu „Czytając”.
„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.