Jarosław Kuisz
Afery i skandale
Nad Sekwaną afery gonią afery. DSK? Ten skandal jest już od dawna zamknięty i pokrywa się kurzem. Nowe nazwy własne już zastąpiły jego miejsce. „L’affaire Karachi”, „Takieddine et Djouhri”, „Trierweiler”: oczywiście, większości z nas nic to nie mówi, we Francji jednak to codzienność, której lekceważyć nie można. Już Maria Antonina miała okazję przekonać się, że skandal jest potężnym środkiem kontroli poczynań, a od utraty reputacji do utraty głowy droga okazała się niedaleka.
Nowe afery dotyczą samych szczytów władzy, a dokoła nich unosi się przykry zapach postępowania karnego. Kłopoty dotyczą, bagatela, nie tylko czynnych polityków i kandydatów do prezydentury, jak Nicolas Sarkozy, ale także na przykład Edouarda Balladura, byłego premiera w latach 1993 – 1995. O tarapatach sądowych byłego prezydenta Jacquesa Chiraca nawet nie ma co wspominać. Trudno sobie przypomnieć, kiedy nie ciągnęła się za nim jakaś afera, którą „należy wreszcie wyjaśnić do końca”.
Zerknijmy zatem na ostatni ze skandali. Kim jest Valérie Trierweiler? Towarzyszką życia, „compagne” François Hollande, który wyrasta na głównego kandydata lewicy w najbliższych wyborach. Już raz zresztą wyrastał, jeśli można się tak wyrazić. Niestety, przegrał z własną konkubiną, słynną Ségolène Royal. Następnie przegrała sama Royal. Wreszcie rozleciał się związek Hollande oraz Royal, których wciąż łączy jedna partia i czwórka dzieci.
Wszystko to może brzmi jak francuska wersja lewicowej familiady, ale zupełnie serio trzeba powiedzieć, że w 2011 roku ambitny Hollande może zostać oddelegowany przez PS na stanowisko prezydenta. Bez wątpienia ten pretendent znany jest wyborcom znakomicie. Życie prywatne i publiczne powiązał, jak widać, w pewną całość. Czy po takim spiętrzeniu wydarzeń – którego nie powstydziłby się mistrz mieszczańskich fars Eugène Labiche – jeszcze o kimś czegoś można nie wiedzieć?
Jak się okazało, owszem. Właśnie o pani Trierweiler. Po rozpadzie konkubinatu dziennikarka „Paris Match” związała się z lewicowym politykiem. I oto właśnie „L`Express” ujawnił, że istnieją dowody na to, iż sprawy osobiste pani Trierweiler bez uprzedzenia zostały poddane prześwietleniu przez specjalną jednostkę policji. Wydane zostało, jak powołując się na niezależne od siebie źródła ustalił tygodnik, polecenie zdobycia informacji o jej życiu, a w szczególności o życiu intymnym. Pojawiły się też znienacka pytania o „swoiste” związki prasy z polityką.
Nie zmienia to faktu, że po publikacji „L`Express” służby mundurowe zostały postawione w świetle co najmniej marnym, a nad rządem zawisło widmo żałosnej kompromitacji. Minister spraw wewnętrznych Claude Guéant postanowił uciec się do dostępnych mu środków prawnych, tak, by “L`Express” poniósł konsekwencje rozsiewania „fałszywych informacji” oraz karę za „zniesławianie”. W dobie kryzysu finansowego nie są to żarty, albowiem zgodnie ze starą ustawą o wolności prasy z 1881 roku za takie postępki gazeta może zapłacić nawet 45 tysięcy euro.
Francuskie media natychmiast zebrały garść gorących komentarzy. Jeden z liderów Partii Socjalistycznej oryginalnie oświadczył, że, jeśli informacje okażą się prawdziwe, będzie… zbulwersowany.
Co ciekawe, także Ségolène Royal nie odmówiła komentarza. Ograniczyła się jednak tylko do powściągliwej wypowiedzi: „Kampanie wyborcze na urząd prezydenta są skrajnie ciężkie”.
I niewątpliwie to jej należy słuchać. „Gdzież są niegdysiejsze… afery?” – patrząc na zmagania przedwyborcze w Polsce, chciałoby się sparafrazować francuskiego klasyka. W rodzimej kampanii dominuje obrzucanie błotem, które wbrew pozorom nie leci nazbyt daleko, i obietnice tombakowych gór, które nawet nie udają złota. Ale może nie ma się co dziwić. Do parlamentu kandyduje przecież nawet osławiony „agent Tomek”.
* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.