Tomasz Jarząbek
Najpiękniejszy przewodnik po Rzymie. Tempo di Roma Alexisa Curversa
Rzym końca lat czterdziestych XX wieku. Historyczne warstwy Wiecznego Miasta pokryła świeża skorupa zaprawy. „Tempo di Roma” wita pielgrzyma i radzi: „Trwaj w ekstazie i nie zapominaj tego zachwycającego miasta, które pachnie winem i kadzidłem, a zbudowane jest na krwi i gównie”.
Lubię wiedzieć, na czym stoję i po czym spaceruję, dlatego uśmiecham się do siebie na myśl, jak bezwiednie sam dałem się kiedyś przekonać Rzymowi, że owa zaprawa z krwi i gówna, którą dwadzieścia lat budowali faszyści, jest już tylko kolejną, otoczoną barierkami warstwą archeologiczną, których w Rzymie jest aż nadto. W turystycznym itinerarium można więc na tę „ciekawostkę” przeznaczyć pięć minut, ale ciężko odnaleźć ją na mapce, a jeszcze trudniej dopytać miejscowych o drogę. Starsi wzruszą ramionami i odbąkną coś niezrozumiale, a młodzi ochoczo poradzą skręcać ciągle w lewo. Zatoczywszy koło siada się w końcu w najbliższej lodziarni i zapomina o sprawie.
Turyście jeszcze łatwiej było się zgubić w 1947 roku, kiedy Alexis Curvers odwiedził Rzym. Wówczas to postanowił napisać o mieście powieść. Praca nad nią zajęła mu siedem lat. W tym czasie obserwował zapewne, jak Włosi nabierali wprawy w zapominaniu drogi do wykopalisk po Il Duce, mimo że ta cięła Rzym niczym autostrada. Bohater Curversa notuje: „Gadatliwi Włosi celują w różnych sztukach, ale z najwyższą wirtuozerią praktykują sztukę przemilczeń. Pewnych tematów nie podejmowano. Nazwisko Mussoliniego stało się nie do wymówienia, jakby chodziło o chińskiego generała, a jego historia zatarła się w pamięci szybciej niż legenda Numy Pompiliusza. Jeśli chodzi o jego śmierć – ach, rzeczywiście, to prawda, nie żyje! Celebrowano chwalebną pamięć o partyzantach rozstrzelanych przez Niemców, ale dziesiątki tysięcy faszystów lub uważanych za takich zginęło zamordowanych, nie zostawiając pozornie najmniejszego śladu w umysłach społeczeństwa”. „Tempo di Roma” nie jest jednak książką o faszyzmie ani powojennych rozliczeniach. Curvers odnotowuje tę warstwę Rzymu, przystając obok niej tylko na pięć minut. Czemu? Bo faszyzm jest tylko notatką na marginesie historii tej ziemi.
W przewodniku po Rzymie Anno Domini 1947 najciekawszy jest nadal sam Rzym. Nastrój przebytej choroby unosi się ciągle w powietrzu, lecz jest to już substancja bezwonna, która rozpływa się w tytułowym rzymskim tempo. To jedno z tych słów, które składają się na tajemnicę bycia nie-barbarzyńcą, czyli Włochem, a które my za pomocą słownika przetłumaczymy jako „czas”, „rytm” albo „pogodę”. Tempo. Wiele miejsc i narodów posiada swoją własną liczbę pi, której rozwinięciu i badaniu jakiś cudzoziemiec decyduje się poświęcić kawał życia. W pewnym momencie rezygnuje albo wariuje, bo widzi, że namiętna matematyka cyfr i słów zamienia się w poezję. Curvers (albo bohater jego powieści) woli, jak się zdaje, poprzestać na pogodnej rezygnacji, bo stawia w końcu kropkę i postanawia zaakceptować w sobie takiego Rzymianina, na jakiego go stać. „Znali mnie już w dzielnicy − pisze. – Przemierzałem chodniki krokiem inspektora. Ludzi to nie dziwiło. Krążyć, sprawdzać, mieć nadzieję, to zajęcia zwyczajne dla wszystkich Włochów. (…)Włochy są ostatnim krajem, w którym przypadek funkcjonuje jeszcze w dość swobodny sposób, pod warunkiem, że mu się nie sprzeciwiamy. Dlatego tkwię tu jeszcze, choć obdzierają mnie ze skóry. Czekam. Po prostu czekam. Wszędzie gdzie indziej czekanie stało się niemożliwe”.
Chwilami fascynacja Rzymem przeradza się u Curversa w rozmowę zakochanych, z której postronny słuchacz niewiele rozumie. Czułem skrępowanie, czytając o ciszy w Bazylice św. Piotra albo o wysokiej pinii na via San Giovanni, pod którą przechadza się piękna nieletnia Włoszka. Szczęśliwie wszystkie te szepty i pomruki upojenia składają się na wciągającą kronikę pewnej przygody. Nie będę referował fabuły książki, ze strachu, by nie popsuć czytelnikowi zabawy. Na jej tle relacje z Rzymu, prezentowane na przykład przez neorealizm we włoskim kinie, można porównać do talii kart, z której ktoś powyciągał wszystkie figury. „Tempo di Roma” gra pełną talią. Ekstrawagancja, próżność, nuda, erotyzm i inne smaki czy pół-smaki upadającej włoskiej arystokracji dopełniają obraz miasta, rozbudzając wyobraźnię prostego Transalpino, jakim jestem. Curvers uważa arystokratów za jedyne istoty we Włoszech, które nie ustępują pięknem samej Italii. Natomiast zwykli ludzie czują się tu produktem ubocznym wspaniałego kraju. Curvers pisze o tym dużo i naprawdę ciekawie. O żebrzących dwójkach i o dostojnych asach, przechadzających się w purpurowych sutannach.
Na jednej ze stron „Tempo di Roma” pan pijący kawę przy barze przyznaje: „Tak, Włochy są piękne, ale dlaczego my też nie jesteśmy piękni?”. Nie można mieć wszystkiego, staruszku. Znalazłeś się za to na kartach najpiękniejszego przewodnika po Rzymie.
Książka:
Alexis Curvers, „Tempo di Roma”, przeł. Joanna Jogałła, Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt 2011.
* Tomasz Jarząbek, współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.