Czarnobylski raj i inne odkrycia. O 27. Warszawskim Festiwalu Filmowym
Choćby nie wiem jak długo studiowało się program festiwalowy, na każdej imprezie filmowej zdarzają się rozczarowania i odkrycia. Dobór i układ tytułów pokazywanych co roku w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego szczególnie sprzyja i jednym, i drugim. W przeciwieństwie do Nowych Horyzontów czy kameralnej Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, podczas WFF nie są prezentowane retrospektywy wybranych reżyserów czy przeglądy dokonań kinematografii z różnych krajów. Bloki filmowe noszą tytuły tak ogólne i enigmatyczne, że w gruncie rzeczy można by dowolnie wymieniać znajdujące się w nich pozycje programu. Na przykład trudno orzec, na czym polega różnica w doborze filmów do sekcji „Odkrycia” i „Odkrycia – świat dzisiaj”. Program festiwalowy zawsze obfituje w nazwiska filmowców początkujących i debiutujących, wybierając projekcje trudno się zatem kierować wyłącznie renomą twórców. Można by powiedzieć, parafrazując słynne powiedzenie Forresta Gumpa, że WFF jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co znajdziesz w środku.
Zapewne tyle jest metod wyboru seansów w ramach WFF, ilu widzów. Ja od kilku lat stosuję metodę, która jak do tej pory mnie nie zawiodła – staram się wyłowić filmy ukazujące jedno zagadnienie lub portretujące jakiś wybrany region świata. W poprzedniej edycji oglądałem głównie filmy o islamie i krajach arabskich, w tym roku postawiłem na Rosję i kraje dawnego ZSRR. Klucz, polegający na samodzielnym ułożeniu z festiwalowych propozycji czegoś na kształt retrospektywy czy przeglądu tematycznego, znowu się sprawdził i pozwolił kilka razy trafić w dziesiątkę.
Rosja z perspektywy kotłowni
Po prawdzie w wypadku „Palacza” wystarczyło kierować się nazwiskiem reżysera – Aleksiej Bałabanow jest w Polsce dobrze znany miłośnikom kina. Nawet ci, którzy niezbyt pilnie śledzą współczesne filmy rosyjskie, pamiętają zapewne głośnego „Brata”, nazywanego przez niektórych krytyków rosyjskim odpowiednikiem „Psów”. Nie tak dawno na polskich ekranach gościł też porażający „Ładunek 200” – pełne wisielczego humoru studium rozpadu radzieckiego społeczeństwa, z wojną afgańską w tle.
„Palacz”, najnowszy film Bałabanowa, to swoista kontynuacja „Ładunku…”. Skończyła się wojna w Afganistanie, rozpadł Związek Radziecki i dopiero wyłaniają się kontury nowego ładu, budowanego przez tych, którym udało się sprowadzić przeszłość do kilku niewyraźnych wspomnień i garści anegdot o pijaństwie na froncie. Nie bardzo udało się to palaczowi z kotłowni w jakimś prowincjonalnym rosyjskim mieście (przez cały film nie poznajemy jego imienia), rdzennemu Jakutowi, emerytowanemu saperowi odznaczonemu za męstwo orderem bohatera Związku Radzieckiego. Po wypadku w Afganistanie starzejący się żołnierz sprawia wrażenie człowieka niespełna rozumu. Nie chcąc „przeszkadzać” córce, romansującej z gangsterem-osiłkiem i robiącej podejrzane interesy, wyprowadził się do kotłowni, gdzie w przerwach między dorzucaniem do ognia stuka w starą maszynę do pisania, tworząc „powieść”, a tak naprawdę przepisując wciąż na nowo fragmenty opowiadania Wacława Sieroszewskiego (polskiego zesłańca, pioniera badań etnograficznych nad rdzennymi ludami Syberii) o krzywdach, doznawanych przez Jakutów od rosyjskich więźniów-osadników. Dla kogoś tak zagubionego we własnych wspomnieniach i obsesjach nie ma miejsca we współczesnej rosyjskiej rzeczywistości. Jest tolerowany, dopóki pomaga dawnym kolegom z wojska, dziś zasilającym szeregi zbijającego fortuny półświatka, palić ciała zabitych konkurentów, zadowalając się zdawkowym „To był zły człowiek”. A jednak są rzeczy, których nie może znieść nawet człowiek o pomieszanych zmysłach…
„Palacz”, podobnie jak „Ładunek 200”, ukazuje świat całkowicie pozbawiony zasad, ale i prawdziwych, choćby nawet mrocznych, namiętności. Postacie – bo trudno zaludniające ekran automaty nazwać bohaterami – jedzą, kopulują, zabijają i oszukują się zupełnie mechanicznie, a przy tym często nieudolnie. Wygrywa, czyli zostaje przy życiu i kasie, najmniejszy idiota. Śmierć jest u Bałabanowa groteskowa, luksus kiczowaty, a seks żałosny. Wszystko to byłoby nie do zniesienia, gdyby nie było jednocześnie tak śmieszne.
Pokój na godziny w Ałma-Acie
Mechaniczny seks pojawia się również w „Utracie niewinności w Ałma-Acie”, wielowątkowym filmie pochodzącej z Kazachstanu Żanny Issabajewej. W tej bardzo sprawnie zrealizowanej opowieści, momentami arcyzabawnej, ale i uważnie podpatrującej niewesołą codzienność w największym mieście rodzinnego kraju reżyserki, jest w przeciwieństwie do „Palacza” miejsce na rozmaite odcienie erotyzmu: namiętny pierwszy raz kończy się strachem przed wpadką; pełna czułości noc poślubna nie dochodzi do skutku, gdyż małżonek zasypia; po nocy spędzonej z rozsądnym, dobrze zarabiającym i pedantycznym narzeczonym skrępowana narzeczona nie chce mu mówić po imieniu – uważa, że wciąż „za mało się znają”; pierwszy raz ubogiego studenta, któremu pieniędzy wystarcza wyłącznie na noc z mało apetyczną prostytutką z podbitym okiem, mimo wszystko okazuje się piękny…
Z krótkiej notki biograficznej w festiwalowym katalogu wynika, że Issabajewa ma duże doświadczenie w realizowaniu filmów reklamowych – i „Utrata niewinności…” jest tego dowodem. Krótkie, dynamicznie zmontowane sceny pokazują charakter danej postaci czy relacji za pomocą kilku drobnych, trafnie uchwyconych gestów czy słów. Trwający niewiele ponad godzinę film opowiada trzynaście historii, więc poszczególne wątki są z konieczności nieszczególnie rozbudowane, ale wyłania się z nich portret współczesnego kazachskiego społeczeństwa – po części tęskniącego za luksusami na zachodnią modłę, po części wiernego tradycji; rozwarstwionego, ale połączonego dziedzictwem sowieckiej rzeczywistości. Nawet ci nieliczni młodzi z Ałma-Aty, którzy mogą sobie pozwolić na własny kąt, wiedzą zapewne, na którym rogu można znaleźć marznące kobiety, wynajmujące „potrzebującym” prywatne mieszkania na godziny.
Czarnobyl – raj utracony
Niestety nie widziałem świetnie przyjętego dokumentu Michale Boganim „Odessa, Odessa”, ale po obejrzeniu jej fabularnego debiutu „Znieważona ziemia” będę musiał nadrobić tę zaległość. Chociaż reżyserka opowiada tu o losach kilkorga fikcyjnych osób, którym katastrofa elektrowni w Czarnobylu złamała życie, robi to z wrażliwością na szczegół, właściwą najlepszym filmom dokumentalnym. Wielkie ludzkie dramaty portretuje chwytając drobne pęknięcia w rzeczywistości, małe i wielkie absurdy codzienności. Boganim pokazuje koszmar katastrofy nie w ujęciach strzelającego w niebo ognia, ale portretując zatrudnionego w elektrowni specjalistę (w tej roli Andrzej Chyra), który zostaje poinformowany przez przełożonych o całym zajściu, lecz obowiązuje go ściśle przestrzegana tajemnica zawodowa. Wyprawiwszy za miasto żonę i dziecko, których już nigdy nie zobaczy, biega niczym szaleniec z licznikiem Geigera, próbuje przekonywać starszą kobietę w mięsnym, że „mięso niedobre, nie jeść”, skupuje parasole i usiłuje wciskać je zalewanym przez radioaktywny deszcz przechodniom.
„Znieważona ziemia”, choć pełna przejmujących szczegółów, nie jest jednak paradokumentalną rekonstrukcją katastrofy, ukazanej z perspektywy kilkorga mieszkańców Prypeci, miasta pracowników elektrowni. Film Boganim to przede wszystkim opowieść o pamięci, o wypieraniu wspomnień i niemożności zapomnienia. To zapis wygnania z raju na ziemi zbudowanego w cieniu atomowych silosów. Jedni wygnańcy błąkają się bez końca wokół zony, jak postać grana przez Chyrę, usiłująca dojechać pociągiem do nieistniejącej już stacji Prypeć na podstawie dawno nieważnego biletu. Inni obsesyjnie do niej wracają, jak Ania, której mąż zginął w katastrofie, a ona sama po dziesięciu latach od wybuchu reaktora oprowadza po okolicach elektrowni francuskie wycieczki. Wszyscy są przypisani do zony. Choć jej bliskość psuje im zdrowie i przypomina o utracie bliskich, nie mogą pozbyć się tęsknoty za swoim utraconym rajem.
Zewnętrzny świat może próbować ich ratować, ale nie potrafi ich zrozumieć. Boganim w kilku krótkich scenach świetnie chwyta fascynację świata tą czarną dziurą, w którą zapadł się sowiecki sen o potędze; fascynację, w której nie ma jednak miejsca na współczucie. Francuska turystka nie będzie chciała spróbować jedzenia w dawnej stołówce pracowniczej elektrowni, chociaż przewodnicy zapewniają, że jest bezpieczne. Inny zwiedzający będzie wolał nie jeść jabłek, którymi częstuje go wciąż mieszkający w zonie i cieszący się doskonałym zdrowiem staruszek. Może i słusznie. Ten zakazany owoc przeznaczony jest tylko dla wygnanych z czarnobylskiego raju.
27. Warszawski Festiwal Filmowy, 7-16 października 2011
„Palacz”, reż. Aleksiej Bałabanow, Rosja 2010.
„Utrata niewinności w Ałma-Acie”, reż. Żanna Isabajewa, Kazachstan 2011.
„Znieważona ziemia”, reż. Michale Boganim, Francja, Niemcy, Polska, Ukraina 2011.