Paweł Marczewski

Wall Street, 15 października i dylematy liberałów

Liberałowie mają problem z demokracją bezpośrednią. I to nie tylko niektórzy paleoliberałowie znad Wisły, którzy wciąż jeszcze wierzą w świetlaną przyszłość gwarantowaną przez zniesienie wszelkich regulacji w gospodarce. Również amerykańska liberalna lewica domagająca się zmniejszania nierówności społecznych i spożytkowania przynajmniej części zysków na rzecz całego społeczeństwa. Świetnym, wyczerpującym zapisem liberalnych rozterek w obliczu masowego, oddolnego protestu jest zbiór wypowiedzi pod wspólnym tytułem „Liberalism and Occupy Wall Street” opublikowany przez „The New Republic”.

Chociaż oficjalna linia redakcji jest krytyczna wobec ruchu „okupującego” Wall Street, nikt z dyskutantów nie broni skompromitowanej tezy, że wzrost zamożności najbogatszych automatycznie przyczynia się do poprawienia sytuacji całego społeczeństwa. Przeczą jej twarde dane, które pokazują, że w ciągu ostatniej dekady zarobki absolwentów amerykańskich uczelni zmalały średnio o 19 proc. (według wyliczeń Michaela Mandela z Progressive Policy Institute), zaś przychody gospodarstw domowych lokujących się na środku skali dochodów spadły w latach 2000-2010 o 7 proc. (zgodnie z danymi podanymi przez „Wall Street Journal”). Nikt też nie wierzy, że najniższy dochód w procencie najbogatszych Amerykanów, wynoszący ponad pół miliona dolarów (dane „The Washington Post” za rok 2010 – zob. artykuł Suzy Khimm), wynika wyłącznie z ich szczególnych kompetencji i talentów. Afera Enronu, którego dyrektorzy zarządzający fałszowali dane o rentowności spółki i płacili audytorom za ich potwierdzenie, dowodzi, że czasem wystarczą spryt, bezczelność i przyziemna żądza zysku.

Amerykańscy lewicowi liberałowie nie kupują bajek, które wciąż jeszcze powtarzają ich ideowi krewniacy (co prawda dość dalecy) w Polsce. Boją się, że słuszne postulaty utoną w morzu wygłupów, nieprzemyślanych haseł, niekonsekwentnych zrywów. Jednocześnie cieszą się, że prawicowy populizm Tea Party znalazł przeciwwagę, że ktoś nagle wykrzyczał progresywne hasła sprawiedliwości społecznej za pomocą kilku nośnych haseł.

Podobne połączenie lęku i myślenia życzeniowego cechuje niektórych polskich publicystów. Cieszą się, że po przemarszu w sobotę 15 października młodych domagających się „prawdziwej demokracji” Krakowskie Przedmieście nie kojarzy się już wyłącznie z jednym rodzajem populizmu – tym spod znaku krzyża smoleńskiego. Zarazem narzekają na brak konkretnych postulatów podczas demonstracji i wyzłośliwiają się, że dla niektórych młodych strojenie się w piórka wykluczonych to po prostu nowa moda.

Jeśli postawa liberałów jest osobliwą mieszaniną obaw i zachwytu, po co w ogóle słuchać, co mają do powiedzenia o Occupy Wall Street i 15 września? Może dlatego, że przy całej niepewności wskazują na istotny fakt, dobrze ujęty przez Willa Marshalla: „Wśród rewolucyjnych frazesów daje się słyszeć rozpaczliwe wołanie przestraszonej klasy średniej”. Umowami śmieciowymi nie przejmuje się podklasa, bo ta na żadne umowy liczyć nie może. Podobnie to nie pracownicy fizyczni tracący zajęcie na rzecz taniej, zagranicznej siły roboczej, ale stosunkowo nieźle sytuowani studenci narzekają, okupując Wall Street, że ciężko pracowali, by zdobyć dobre wykształcenie, które warte jest coraz mniej. Liberałowie mogą odegrać dla klasy średniej podobną rolę, co marksowscy rewolucjoniści dla proletariatu – pokazać jej rzeczywisty interes ekonomiczny. Dopiero wtedy możliwe będzie prawdziwe porozumienie między różnymi rodzajami nieuprzywilejowanych, które doprowadzić może do autentycznej zmiany. Wątpliwe, by przyniosły ją same efektowne hasła o „rewolucji oburzonych”.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

„Kultura Liberalna” nr 145 (42/2011) z 18 października 2011 r.