Michał Krasicki

Wizyta na grobach

Warszawskie Powązki wczesnym popołudniem. Bramę IV wypełnia tłum, jedni wchodzą w nią od strony ulicy, drudzy od strony grobów. Jakoś nikt się nie pcha. Wszyscy czekają spokojnie, posuwają się wolno z wyrazem nieco tępej godności na twarzach i tak, jakby przyszli tu bez specjalnego celu. Są świadomi, że ten dzień jest wolny od pracy tylko dlatego, by umożliwić im gromadną wizytę na cmentarzu. Skoro tak, trzeba poddać się rytuałowi, bo bez niego 1 listopada jako dzień wolny straci swój sens. W zamian za to można było przecież później niż zwykle wstać, zjeść spokojnie śniadanie, zapomnieć o porannym przymusie i pośpiechu związanym z dotarciem na czas do pracy, szkoły lub na uczelnię. To jest gra warta świeczki…

Za bramą już nieco swobodniej. W głównej alejce przy murze ludzie suną w monotonnym pochodzie. Jedni w tę, drudzy we w tę. Mijane oblicza rzadko emanują zdecydowanym uczuciem, przeważają twarze o ziemistej lub bladej cerze, zmęczone, poorane zmarszczkami, zniekształcone, zastygłe w wymuszonej nieco powadze. Brzydota dotyka tutaj wszystkich, nawet dzieci. Bezładna i przypadkowa mowa przechodniów miesza się z dźwiękiem pobrzękujących puszek. Zbierający datki, podstarzali aktorzy ze swoim trochę sztucznym i bezradnym uśmiechem wzbudzają wzruszenie. Widownia jest w nieustannym ruchu i wciąż się zmienia – jak w takich warunkach odegrać swą rolę?

Ale właściwi bohaterowie tego świątecznego dnia również wydają się nieobecni. Na ścieżce wiodącej w głąb cmentarza w nozdrza uderza woń wilgoci, gnijących liści i swąd palących się knotów. Cokolwiek osowiała wędrówka ludzi zamienia się powoli w martwy i monotonny pochód nagrobków upstrzonych seryjnie produkowanymi zniczami i kwiatami. W niekończących się szeregach zalegają ciężkie płyty, których nikt o własnych siłach nie jest w stanie dźwignąć. Czy wybierając się tego dnia na cmentarz, nie czujemy się tak, jak gdyby wymagano od nas podnoszenia tych ogromnych kamieni? Tymczasem groby są puste. Nie ma w nich kogo szukać, nie ma kogo z nich uwalniać. Złożone w trumnach kości leżą każda osobno. Tysiące rusztowań ludzkiego ciała, w niczym nieprzypominających fizjonomii znanych nam, żywych ludzi, spoczywa spokojnie, na nic nie czekając, niczego nie pragnąc, nikogo nie wzywając. Święta moc życia opuściła je wraz z tym, co wprawiało je w ruch, co myślało, kochało i cierpiało. Prawdziwi aktorzy to ci, których już nie ma.

Na grobie babci nie ma płyty. Porasta go wiele lat temu posadzona trawa o długich, wijących się źdźbłach, kładąca się na grobie jak włosy łonowe kobiety. Ich wyblakła zieleń w chropawej, szarej oprawie z kamienia kontrastuje ze śnieżnobiałymi, ogromnymi jak banie sadzonkami margerytek (dzieło rodziców). Tuż za nimi stoi podniszczony, wilgotny nagrobek z zacierającymi się powoli napisami i wyrazistym jeszcze zdjęciem babci. Usunięcie zalegających liści, które spadły w ostatnich dniach, nie wywołuje wstydu z powodu nieco zaniedbanego wyglądu grobu. Czynność to prosta i naturalna. Natomiast modlić się nad pustym zagłębieniem w ziemi nie ma sensu. Jasne płomienie zapalonych zniczy w glinianych miseczkach mają w sobie więcej życia, więcej ciepła i ruchu niż to miejsce, które ozdabiają.

W drodze powrotnej wszędzie pełno ludzi. Idą lub krzątają się wokół grobów. Czasem widać, jak po skończonych porządkach stoją z rękami na podołku i niezdecydowane patrzą przed siebie. Nie wiedzą już, co tutaj robią. Zdarzają się jednak i przyjemniejsze obrazki. Młoda, ciemnooka matka z dzieckiem na ramionach i rozświetlonym obliczem. Uśmiechnięta dawna koleżanka, piękna, wysoka dziewczyna o szarych oczach. A na głównej alejce pod murem niemłody już, brodaty satyryk zbierający pieniądze na Powązki. Człowiek pogodny i szczery, który podpiera się w życiu ironią jak laską. Przy samej bramie tłum w asyście policji jest tak wielki, że tarasuje przejście. Wszyscy zdają się niemal stać w miejscu. Pewien znany dziennikarz czeka spokojnie, przyglądając się widowisku z szeroko otwartymi oczami, a w jego intensywnym spojrzeniu, dostrzec można, jak zwykle, dziki błysk inteligencji. Kto wie, może zobaczył w tej ludzkiej masie Żydów więzionych za murami getta?

Przez taki niepewny swego celu tłum łatwo jest z uśmiechem przepchnąć się na drugą stronę i swobodniej odetchnąć.

* Michał Krasicki, tłumacz, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

  „Kultura Liberalna” nr 147 (44/2011) z 1 listopada 2011 r.