Jacek Wakar

Nic się nie stało: „Msza” Artura Żmijewskiego

Pamiętam dziwne wrażenie po obejrzeniu „Katastrofy” Artura Żmijewskiego. Film redaktora artystycznego „Krytyki Politycznej” wielu chciało widzieć jako odpowiedź na programowe posmoleńskie dokumenty Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, a jednak twórca uciekł z pułapki zaszufladkowania. Uniknął też czarno-białego podziału na oszołomów, obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, i kwiat młodzieży z baru „Przekąski Zakąski”. Nad jego filmem unosił się trudny do wyrażenia smutek. Należał on do wszystkich – niezależnie od sympatii politycznych oraz poglądów na temat 10 kwietnia.

„Katastrofa” zdała mi się głosem poważnym, a każdy taki w sparszywiałej debacie publicznej jest na wagę złota. Tym bardziej przykro oglądało mi się „Mszę” w warszawskim Teatrze Dramatycznym. W wypadku swego dokumentu Żmijewski – tak się wydawało – celowo schodził z linii strzału, unikając banalnej publicystyki. „Msza” natomiast, niezależnie od pełnych patosu deklaracji artysty, jest jedynie pozbawionym znaczenia ekscesem, balonikiem przekłutym pospiesznie, bez oczekiwanego hałasu.

Pomysł Żmijewskiego oraz jednego z ideologów „Krytyki Politycznej”, Igora Stokfiszewskiego, polega na tym, by na teatralnej scenie odwzorować w skali jeden do jednego rytuał mszy świętej w obrządku rzymsko-katolickim. Zatem w tym, jaki wyznają miliony Polaków. Jeden aktor (Piotr Siwkiewicz) gra księdza (w zielonym ornacie), drugi (Krzysztof Ogłoza) – kleryka (w białej komży), który wypełnia także funkcje ministranta. Na balkonach dzieci ze szkoły muzycznej śpiewają pieśni i wypowiadają kwestie wiernych. Te mogliby też mówić widzowie, bo to oni zostają obsadzeni na dzień dobry w rolach uczestników mszy. Tyle że projekt Żmijewskiego od pierwszej chwili spala na panewce. Na widowni Dramatycznego panuje martwa cisza, czasem tylko przerywana ukradkowymi śmiechami.

Tymczasem w planach Żmijewskiego miało być inaczej. Autor „Berka” zadawał wszem i wobec pytanie, czy teatr może być jeszcze świątynią, związki pomiędzy spektaklem a rytuałem naświetlali z każdej możliwej strony profesorowie Leszek Kolankiewicz i Dariusz Kosiński. Szukające sensacji gazety próbowały wywołać w kontekście „Mszy” atmosferę oczekiwania na wydarzenie. Tym bardziej głucho brzmiała cisza obojętności na widowni Dramatycznego. Być może wywołało ją powszechne poczucie, że oto wzięliśmy udział w oszukańczym seansie. No tak, na scenie pojawił się ołtarz, krucyfiks, imitacja tabernakulum. Siwkiewicz, którego wciąż najlepiej pamiętam z filmu Radosława Piwowarskiego „Pociąg do Hollywood”, ornat nosił umiejętnie, całkiem nieźle nauczył się też podnoszenia kielicha. Zapomniał natomiast wersu z modlitwy „Wierzę w Boga”, co w tym wypadku okazało się wyjątkowo bolesną aktorską sypką. Na koniec zaś wraz z partnerem wyszedł do braw i obaj ukłonili się publiczności. Jest oczywiście możliwe, że szło o to, by podkreślić w ten sposób całą teatralność sytuacji, ale efekt uboczny przyćmił podstawowy sens przedsięwzięcia. Okazało się bowiem, że wszystko, na co patrzyliśmy, było niczym więcej niż tylko odegraniem ról, kolejnym teatralnym spektaklem ze znanym z góry zakończeniem. A zatem wszystko było na niby, jako widowisko w najmniejszym stopniu się nie sprawdziło.

Projekt Żmijewskiego mam za pusty gest, jałową i nieudaną prowokację. Nawet na chwilę nie udało się w Dramatycznym zburzyć tradycyjnego podziału na scenę i widownię. Najbardziej podniosłe momenty ofiarowania albo podniesienia odbierano niczym średniej jakości występ, jedynie imitację rytuału. Do fałszywej komunii podeszło dwoje ludzi, w kuluarach obstawiano, że ani chybi byli podstawieni. Ożywienie wzbudziło zbieranie na tacę, jak oświadczył ksiądz Siwkiewicz datki miały zostać przeznaczone na ratowanie Powązek. Nikt nie intonował pieśni, chociaż wybrano te najbardziej znane. Nikt nie odpowiadał łże-kapłanowi, nikt nie udawał, że choć przez chwilę wierzy, że teatr stał się na te minuty świątynią. „Msza” miała być prowokacją, a okazała się jedynie słabym spektaklem, z obojętnością odbieranym przez widzów.

Zastanawiałem się potem, o jaki efekt chodziło Żmijewskiemu, co chciał osiągnąć. Może oburzenie, może utożsamienie z fałszywym rytuałem. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Zostało tylko martwe powietrze. I poczucie powielenia znanych od wieków prawd w formie najbardziej oczywistej i niepobudzającej do sporów. Dość powiedzieć, że spektakl Żmijewskiego byłby zapewne zdecydowanie mocniejszy, gdyby artysta przyjrzał się polskiemu Kościołowi tak, jak przyglądał się tłumom na Krakowskim Przedmieściu. Tym razem jednak zadowolił się czymś, co okazało się pozornie nośne, a w rzeczywistości łatwe, irytująco łatwe.

„Mszę” zagrano dwa razy, co z góry skazuje ją na miano ekscesu bez znaczenia. Miała być burza, a skończyło się na burzy w szklance wody. Naprawdę nic, kompletnie nic się nie stało.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

 „Kultura Liberalna” nr 147 (44/2011) z 1 listopada 2011 r.