Paweł Majewski
Którędy do rzeczywistości
Leon Weliczker był młodym lwowskim Żydem, gdy w czerwcu 1943 roku wcielono go do „brygady śmierci”, grupy więźniów, których zadaniem było odkopywanie zwłok pogrzebanych po masakrach w roku 1941 i palenie ich w celu usunięcia śladów. Tuż po zakończeniu wojny spisał relację. Opublikowano ją w 1946 roku w Łodzi w opracowaniu Racheli Auerbach, która przyznała we wstępie, że poddała autorską wersję Weliczkera sporym przeróbkom stylistycznym. Jest to jedyna polska edycja tych wspomnień. Ich autor żyje do dziś w Stanach Zjednoczonych.
Oto próbka stylu, jakim dwudziestoletni Weliczker relacjonował to, co zobaczył:
„Robota przy trzech grobach wygląda w sposób następujący: 3 ludzi z jednym hakiem schodzi do grobu, a dwóch stoi z drugim hakiem na górze. Trójka, która stoi w dole wbija hak w trupa i wyciąga go z tego miejsca, w którym znajdował się poprzednio. Dwójka z góry wbija hak w odpowiednie miejsce tak, żeby trup się nie przerwał na dwie części i wyciąga go w górę. Tu tragarze kładą 2 do 4 trupów na przywiezione wczoraj nosze (w rodzaju szpitalnych). Przy każdych noszach pracuje 2 ludzi obsługi, którzy noszą trupy do ‘Brandstelle’, znajdującej się tuż przy grobach. Brandmeister nalewa benzynę i oliwę na fundament wczoraj ułożony i podpala go. Tragarze z noszami wchodzą na przygotowane podwyższenia i wrzucają trupy do ognia. Po jednej stronie para tragarzy wchodzi, a po drugiej schodzi, aby nie przeszkadzać następnym parom, które idą z trupami za nimi. Tragarz musi ciągle nacierać ręce piaskiem, gdyż od trupów ręce i rączki noszy stają się śliskie. Brandmeister czarny, osmolony od ognia, z żelaznym hakiem w lewej ręce, którym ciągle miesza ogień, kieruje ruchem. Wskazuje on, gdzie rzucić trupy, na które wejść podwyższenie, jak rzucić by nie zadusić ognia. Nie daj Boże, gdy się źle rzuci! Trzeba wtedy zejść do ognia, wyciągnąć trupa i jeszcze raz rzucić. Ogień jest wielki, tak że piecze już z odległości kilkunastu metrów. Tuż obok ‘Brandmeistra’ stoi jego pomocnik i Zähler [rachmistrz]. Pomocnik ‘Brandmeistra’ odgarnia spalone kości i ciągle podrzuca drzewo.
Gdy już wszystkie trupy z grobu są wyciągnięte, kilku ludzi (później specjalna brygada) przeszukuje grób. Rękoma wybierają każdą kość i włos, które wkładają do wiadra i wrzucają następnie do ognia. […] Stojący w dole oskrobują zielone od trupów ściany i posypują opróżniony dół chlorkiem aby zagłuszyć smród.
Teraz dół zostaje zasypany i ziemia zaplantowana. Później przejeżdża się jeszcze po byłej mogile broną, ciągnioną przez nas zamiast konia, nakoniec zasiewa się na tym miejscu mieszankę nasion różnych traw, jakie tu rosną naokoło. Po kilku tygodniach zarasta to miejsce tak, że nie można poznać, że coś było ruszane.
Dziś pracujemy, jak ubiegłej soboty, tylko do godziny 12-tej. Po południu idzie kilka razy – coraz inna dziesiątka – po wodę.
Myję się, piorę bieliznę.”
(s. 62-63, pisownia i interpunkcja oryginału)
Przejrzysta protokolarność tego stylu sprawia, że trudno go pojąć (czy tekst miał taką postać w wersji autorskiej, czy też jest to skutek redakcji – to problem dla badaczy-specjalistów), lecz wspomnienia Weliczkera mają też inną cechę szczególną. Jego Sonderkommando odkopało pewnego dnia mogiłę zawierającą zwłoki kilkudziesięciu ludzi, których ubiory wskazywały, że należeli do elity społecznej. Zaciekawieni więźniowie przeszukali trupy, a ze znalezionych przy nich dokumentów wynikało, że jedną z ofiar był Kazimierz Bartel. Znaczy to, że Weliczker i jego towarzysze odkopali ofiary egzekucji polskich intelektualistów przebywających we Lwowie w roku 1941. W tej „partii” musiał się również znajdować Tadeusz Boy-Żeleński.
W innym miejscu Weliczker relacjonuje:
„Untersturmführer dał też rozkaz trzem rymarzom, którzy pracowali w warsztacie dla potrzeb Niemców, żeby zrobili dla obydwóch Brandmeistrów czapeczki z rogami, tak, jak dla prawdziwych diabłów. Od tego dnia kroczą oni we dwójkę na czele całej brygady, jako postacie symboliczne, z czarnymi rogami na głowie i z ożogami w ręku, którymi przegarniają ogień. Są oni zawsze osmoleni od ognia, czarni, w czarnych ferszalungach [kombinezonach] i w czarnych buciskach. Prawdziwe diabły. Nie wolno im nigdy tego stroju zmieniać i mają też takie same ferszalungi do przebierania się po pracy.”
Jest to drugi pomysł Untersturmführera, zaraz po muzyce, która miała przygrywać Żydom przy pracy, a także przy wymarszu i powrocie do baraków. Scena ta jest przykładem „kulturalizacji masakry” (albo makabry). Niemiec nadzorujący prace Sonderkommando chciał chyba dopełnić naoczny obraz „piekła”, którego mniej lub bardziej wyrafinowane wyobrażenia wizualne musiały narzucać się każdemu uczestnikowi kultury zachodniej będącemu świadkiem scen zrelacjonowanych przez Weliczkera – może paradoksalnie – bez żadnej „kulturalizacji”. Jego relacja jest dla nas niezwykła właśnie dlatego, że unikał naiwnego (a zarazem w tej naiwności makabrycznego) wstawiania swoich doświadczeń w klisze kulturowe. Stosowanie takich klisz – zarówno w relacjach, jak i w trakcie samych wydarzeń, jak to uczynił Untersturmführer – jest niczym innym jak oswajaniem i uczłowieczaniem nie-ludzkiej sytuacji.
Pytanie o możliwość „kulturalizacji Holokaustu” jest w istocie pytaniem etycznym i można je rozumieć jako odsłonę sporu o unikalność Zagłady w procesie dziejowym, podjętego teoretycznie jak dotąd po raz ostatni w ramach „Historikerstreit” i w dociekaniach Agambena, a rozstrzyganego praktycznie przy każdej artystycznej manifestacji dotyczącej Shoah, od Tadeusza Borowskiego po Jonathana Littella. Przytaczaną tu relację również wykorzystano w twórczości artystycznej, lecz w sposób dość niezwykły.
Na początku lat 60-tych fragmenty wspomnień Weliczkera nagrano w postaci słuchowiska. Odczytywał je Tadeusz Łomnicki, a muzykę do tej lektury napisał Krzysztof Penderecki. Premiera miała miejsce na Warszawskiej Jesieni w roku 1963, w Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej. Publiczność po zakończeniu utworu wstała i opuściła salę w zupełnym milczeniu. Nie było oklasków.
Utwór powtórzono podczas tegorocznej edycji Jesieni w tym samym miejscu. I po czterdziestu ośmiu latach taka sama była reakcja publiczności.
Tegoroczna Warszawska Jesień odbywała się pod hasłem „Muzyka a rzeczywistość”, prowokującym do zapytania „jaka muzyka i jaka rzeczywistość?”. W tym przypadku „rzeczywistość” przejawiła się tak mocno, że jej muzycznego zapośredniczenia nie uznano za dzieło sztuki, lecz raczej za czyste świadectwo. Nie oklaskuje się świadków, kiedy się ich wysłucha.
W muzyce XX wieku zaszedł proces prywatyzacji idiomów kompozytorskich. W roku 1875 spierający się ze sobą entuzjaści Wagnera i Brahmsa mogli krytykować posunięcia przeciwnika, rozumiejąc jeśli nie ich znaczenia, to przynajmniej ich dynamikę, ponieważ zarówno Wagner, jak i Brahms operowali wewnątrz systemu tonalnego. Kiedy na Warszawskiej Jesieni w roku 2009 wystawiono operę Georgesa Aperghisa „Machinations”, a wśród obecnych przy tym osób znajdowali się autor oraz Per Nørgard, można byłoby zasadnie zapytać, czy ten ostatni jest w stanie zrekonstruować założenia kompozytorskie swojego znakomitego kolegi. Języki sztuki współczesnej są zbyt prywatne, by mogły zagwarantować komukolwiek – twórcom i odbiorcom na równi – skuteczność procesu komunikacji.
Czy musi więc nastąpić gwałtowne uderzenie w najczulszy punkt historycznej i kulturowej świadomości odbiorcy, żeby współczesna „muzyka” naprawdę zetknęła się ze współczesną „rzeczywistością”? Czy nie ma żadnej innej części wspólnej obu tych przestrzeni?
A przecież kiedyś muzyka nie musiała szukać drogi do rzeczywistości. Ona była rzeczywistością.
Książka:
Leon Weliczker, „Brygada śmierci (Sonderkommando 1005). Pamiętnik”, opracowała Rachela Auerbach, projekt okładki Jan Marcin Szancer, Wydawnictwa Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej przy Centralnym Komitecie Żydów Polskich, Nr 8, Łódź 1946.
* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
„Kultura Liberalna” nr 148 (45/2011) z 8 listopada 2011 r.