Szanowni Państwo,

Tradycyjna w Polsce instynktowna miłość ojczyzny, jak ujął to niegdyś Alexis de Tocqueville, nie rozumuje, ale „czuje, wierzy, działa”. Co wydarzenia tegorocznego święta niepodległości mówią o nas jako społeczeństwie? Dlaczego wciąż dzielimy się nawzajem na „lepszych” i „gorszych” Polaków, niemal jak na „kibiców” i „pseudokibiców”, zamiast rozmawiać o różnicach w poglądach, które nas dzielą? Zamieszki w miniony piątek wskazują, że jesteśmy społeczeństwem zantagonizowanym – ale czy nie istnieją sposoby rozmowy? Czyżby było tak, że dostępne nam kulturowo modele i ikonograficzne motywy patriotyzmu – krew na śniegu, biało-czerwona flaga, bycie „Polakiem małym” z wiersza Władysława Bełzy – wyczerpały się, a my nie potrafiliśmy wypracować nowych?

Na te pytania odpowiadają dziś członkowie redakcji „Kultury Liberalnej”. Paweł Marczewski twierdzi, że interpretacjom wydarzeń z 11 listopada umyka, że przemoc i ideologiczna mobilizacja mają dziś równie wiele wspólnego z polityką, co z konsumpcją. Konsumenci przemocy tworzą wielki „Fight Club”. Tadeusz Ciecierski twierdzi, że Polacy w gruncie rzeczy nie wiedzą, co świętują 11 listopada. Może zresztą, dodaje, wielu z nas (coraz więcej?) traktuje przyczynę święta w sposób absolutnie obojętny. Z kolei Ewa Serzysko tak podsumowuje piątkowe wydarzenia. „I kolorowi, i narodowcy wyrywali sobie «nasze» ulice, tak samo bezrefleksyjnie trzymali transparenty i ubierali się w lamparcie skóry. W rzeczywistości zamiast Polski otwartej i zamkniętej mamy dwie Polski zamknięte. Do tego odgrodzone od siebie policyjnym kordonem bezpieczeństwa”.

Zapraszamy także do lektury komentarza do Tematu tygodnia autorstwa Katarzyny Szymielewicz: „O dokręcaniu śruby, czyli kto wygra na zaostrzeniu prawa?”.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. PAWEŁ MARCZEWSKI: 11.11.11 – „Fight Club” zamiast Weimaru
2. TADEUSZ CIECIERSKI: Co my właściwie świętujemy?
2. EWA SERZYSKO: Dwie Polski zamknięte


Paweł Marczewski

11.11.11 – „Fight Club” zamiast Weimaru

Data 11.11.11 na plakatach anonsujących Marsz Niepodległości i mającą go zablokować pikietę Kolorowa Niepodległa wyglądała niczym zapowiedź filmu katastroficznego w rodzaju „2012”. Zaraz wybuchnie wojna światów, stołeczne ulice zaleją czarno-czerwone hordy. Nastąpi koniec świata, jaki znamy. Przyjdzie pożegnać się z nadzieją na budowanie mostów zamiast robienia polityki i porzucić złudzenia o Polsce jako zielonej wyspie wzrostu gospodarczego w ogarniętej kryzysem Europie. Starcie prawicy i lewicy obnaży rzeczywiste problemy społeczne. Podziału na dwie Polski nie będzie już można ukrywać za propagandą sukcesu.

W magiczny piątek, oznaczony w kalendarzu sześcioma jedynkami, nie nastąpiła jednak oczyszczająca katastrofa. Wszyscy, łącznie z chuliganami ciskającymi fragmentami bruku w policję, odegrali wyznaczone im role. Prawica i lewica wyciągnęły z wydarzeń wnioski podtrzymujące ich przekonania, przerzucały się oskarżeniami i próbowały wykazać, że to druga strona była bardziej brutalna.

Obraz lewicowy: pokojowa manifestacja Kolorowej Niepodległej wywołała „prawicowy festiwal destrukcji”, od którego usiłują odwrócić uwagę publicyści prawicy, skarżący się na stosowanie przez policję podwójnych standardów i rozdmuchujący omyłkowy atak grupy niemieckich antyfaszystów na przebranych w polskie mundury uczestników historycznej rekonstrukcji.

Obraz prawicowy: w patriotycznym Marszu Niepodległości wzięło udział mnóstwo rodzin z dziećmi, które heroicznie zmagały się nie tylko z blokadą, ale i grupami chuliganów, którzy niemalże spomiędzy dziecięcych wózków ciskali, czym popadnie w policję. Szalikowcy to normalka, prawdziwą nowością było obnażenie „militarystycznej twarzy lewicy”.

Kiedy broni się z góry upatrzonych pozycji, refleksję zastępują analogie historyczne, czasem nagięte do z góry przyjętej tezy, a czasem po prostu fałszywe. Na przykład Tomasz Wróblewski, nowy naczelny „Rzeczpospolitej”, pisze: „Narastającą agresję skrajnej lewicy socjolodzy czasem tłumaczą kryzysem. Frustracją sprowokowaną śmieciowymi umowami i brakiem perspektyw. I pewnie można tu szukać paraleli z poprzednim wielkim kryzysem oraz karierą skrajnie lewicowych ruchów po 1929 roku – z faszyzmem i komunizmem”.

Z tej interpretacji można wysnuć wniosek, że prawicy (tej prawdziwej, niefaszystowskiej, która nade wszystko kocha wolny rynek i przedsiębiorczość) kryzys wcale nie obchodzi, a eksplozja narodowo-patriotycznych sentymentów nie ma nic wspólnego z poszukiwaniem jakiegoś punktu odniesienia w niepewnym świecie. Żyjemy w nowym Weimarze, gdzie zatrudnieni na umowy śmieciowe czarni i czerwoni lewacy brutalnie manifestują swoje nieuzasadnione frustracje. Tymczasem przedsiębiorcze polskie rodziny spokojnie się bogacą, a w wolnych chwilach pokojowo manifestują przywiązanie do rodzimej tradycji. Jeśli analogię Wróblewskiego potraktować poważnie, to należałoby oczekiwać, że ci spokojni ojcowie rodzin niedługo włożą brunatne mundury albo wstąpią do Międzynarodówki.

Lewicowym i prawicowym interpretacjom umyka, że przemoc i ideologiczna mobilizacja mają dziś równie wiele wspólnego z polityką, co z konsumpcją. Dzień przed 11.11.11 czytam wypowiedź kibola, który mówi, że ustawki są zaspokojeniem pewnej potrzeby, swoistym wyborem konsumenckim. Jeden lubi jeździć na rowerze, inny czuje, że żyje, jeśli da komuś po mordzie i sam po mordzie dostanie. Święto niepodległości coraz bardziej zamienia się w wielką ustawkę, w której zamiast szalików klubów piłkarskich nosi się szaliki z orłem białym.

Dziś kryzys i niespełnienie obietnic o dobrobycie nie prowadzą do rodzimej wersji weimarskich Niemiec, rozrywanych wojnami między faszystami a komunistami. Konsumenci przemocy mogą sięgać po symbole narodowe, ale nie chcą przejąć władzy w państwie, tylko żywić się jego słabością, powiększać jego marginesy. Zamiast nowego Weimaru tworzą raczej wielki „Fight Club”. Nawet jeśli prawicowa próba wykorzystania ich do swoich celów politycznych zostanie skompromitowana, o co z różnym powodzeniem walczy lewica, problem nie zniknie.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

Do góry

***

Tadeusz Ciecierski

Co my właściwie świętujemy?

Pytanie postawione w tytule tego tekstu może wydawać się na pierwszy rzut oka nieco dziwne. Czyż (mógłby ktoś zapytać), gdyby nie wiadomo było, co świętujemy, tysiące ludzi mogłoby uczestniczyć w marszach pod hasłem „niepodległości”, wyrywać bruk na warszawskim placu Konstytucji lub zbiorowo korzystać z wyjątkowej okazji do wzięcia prysznica wprost z armatki wodnej?

Otóż tak – mogłoby. Więcej: nie tylko by mogło, ale rzeczywiście tak właśnie robi. Pytanie, czy dzieje się tak stale, czy też tylko od czasu do czasu, pozostawiam bez odpowiedzi.

Świętowanie wszelkiego typu, jak zapewne każdy się zgodzi, ma zawsze przynajmniej dwa aspekty: powód (zwany przez malkontentów „pretekstem”) oraz formę (zwaną przez malkontentów „rodzajem przymusu społecznego”). Tak więc, udając się na wesele, świętujemy pod pretekstem ślubu (przyczyna!), jesteśmy przy tym społecznie zmuszani do publicznego okazywania radości, upijania się i pożerania wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu naszego widelca (forma!). Między przyczyną i formą świętowania zachodzi zazwyczaj pewien związek: przyczyny uznawane za wydarzenia w ogólnym sensie pomyślne świętujemy radośnie, a te niepomyślne – wprost przeciwnie. Kwestie te są dość oczywiste i zapewne nie warto byłoby o nich pisać, gdyby nie pewna – rzekłbym „schizofreniczna” – sytuacja, z którą mamy (przynajmniej od pewnego czasu) do czynienia przy okazji obchodów święta 11 listopada.

Przyznajmy to otwarcie na wstępie: przyczyna tego święta jest jednoznacznie radosna. Taki charakter ma bowiem fakt zyskania (a właściwie odzyskania) przez pewną grupę pewnych ważnych praw i przywilejów. Taki też charakter ma bez wątpienia fakt zrealizowania się pragnień i dążeń kilku pokoleń Polaków (niekiedy przypłacanych największym możliwym poświęceniem jednostkowym – przez osoby o skrajnie odmiennych poglądach, wyznaniach, pochodzeniu)*. Są oczywiście także rozliczne inne powody takiej właśnie oceny sytuacji. Teoretycznie: jest się zatem z czego cieszyć.

Gdyby ktoś jednak oczekiwał, że za przyczyną pójdzie odpowiednia forma, srodze by się zawiódł. Forma świętowania dnia 11 listopada sprowadzona została bowiem w ostatnich latach do postaci zbiorowych manifestów różnorakich zbiorowych poglądów. Dość często manifesty te zamieniają się właściwie (jak można byłoby żartobliwie powiedzieć) w meta-manifesty: okazje do wyrażania sprzeciwu wobec innych manifestów. Ostatnimi czasy zresztą osiągamy tu już poziom meta-meta-manifestów: okazji do wyrażania sprzeciwu wobec tego, że ktoś manifestuje przeciw innym manifestom. Tym grupowym aktom ekspresji stale towarzyszą akty zbiorowej agresji.

Ta rozbieżność przyczyny i formy świętowania 11 listopada w najbardziej dobitny sposób świadczy o tym, że wielu z nas (coraz więcej?) albo nie wie, co świętuje, albo traktuje przyczynę święta w sposób absolutnie obojętny. Tej narastającej zbiorowej ignorancji lub indyferencji towarzyszy nieodzownie zjawisko inne: przyczyna świętowania staje się wyłącznie pretekstem (tym razem w najbardziej dosłownym sensie tego słowa) do publicznej manifestacji własnych poglądów. Jest rzeczą dość interesującą, że poglądy manifestowane, nawet jeśli – jak ma to miejsce w wypadku manifestacji sprzeciwiających się skrajnemu nacjonalizmowi – uznać je należy za moralnie słuszne, są w jakimś sensie oderwane od ważkich i istotnych problemów współczesnego świata. Można odnieść niekiedy wrażenie, że wpadliśmy tu w jakąś umysłową pułapkę stworzoną gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, która bezrefleksyjnie każe kategoryzować świat w ramach opozycji lewicowość/prawicowość – w tym dniu w zwłaszcza w wariantach skrajnych. Poważnego pytania o stosowalność tych przestarzałych kategorii w świecie współczesnym nie zadaje prawie nikt. W tym aspekcie grupowe akty ekspresji kontrastują wyraźnie ze zjawiskiem tak zwanego ruchu oburzonych.

Przyczyny takiego a nie innego stanu rzeczy mogą być różnorakie (zapewne nie są one proste): może dajemy tu wyraz jakimś zbiorowym frustracjom, może jest to wyraz potrzeby chwilowego oderwania się od aktualnych i ważnych problemów. Nie można wykluczyć, że faktyczne przyczyny omawianego zjawiska wskazywałyby na jego niekoniecznie negatywny charakter – jeśli na przykład byłaby to forma jakiegoś społecznego odreagowania. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że nasze świętowanie dnia 11 listopada przypomina sytuację z pewnego starego dowcipu o pochodzie pierwszomajowym, który trwa nieprzerwanie od wielu miesięcy, ponieważ jego uczestnicy trafili na rondo.

* Bardzo pouczająca może być w tym kontekście wizyta w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej oraz lektura dramatycznych biogramów osób więzionych, represjonowanych lub traconych w dziewiętnastowiecznym zaborze rosyjskim. Są na niej także polscy Żydzi, obok nich liczni obcokrajowcy. Wizyta ta dobitnie uzmysławia, jak haniebny i oburzający charakter mają 11 listopada wszelkie manifestacje odwołujące się do haseł skrajnego nacjonalizmu.

** Tadeusz Ciecierski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, zajmuje się filozofią.

Do góry

***

Ewa Serzysko

Dwie Polski zamknięte

Po piątkowych manifestacjach mamy do czynienia z ciekawym przetasowaniem. Jeszcze kilka dni wcześniej wyśmiewana w polskim parlamencie „Polska kolorowa” ostrzegała przed epidemią faszyzmu. Prawicowa publicystka pisała o zainfekowaniu polskiego społeczeństwa wyniszczającym wirusem autodestrukcji, czego przejawem mają być rządy PO.

Tymczasem podczas manifestacji w miniony piątek i kolorowi, i narodowcy wyrywali sobie za każdym razem „nasze” ulice, tak samo bezrefleksyjnie trzymali transparenty i ubierali się w lamparcie skóry. W piątek jasne stało się dla mnie, że niepoprawna jest alternatywa zaproponowana przez Magdalenę Środę. W rzeczywistości zamiast Polski otwartej i Polski zamkniętej mamy dwie Polski zamknięte. Do tego odgrodzone od siebie policyjnym kordonem bezpieczeństwa. Ilu Polaków nie miało dokąd pójść w dzień niepodległości? Lub nie chciało nigdzie iść? Ilu utknęło gdzieś pomiędzy? Ja na szczęście zawczasu znalazłam alternatywne przejście przez otwarte podwórka. Gdyby nie to, nie wróciłabym na czas na kolorową – jednak bezpieczniejszą – stronę, zamiast pozostać nie tyle po stronie narodowców, co na ziemi niczyjej, pomiędzy rzucającymi kamienie z jednej strony i krzyczącymi z radości z drugiej.

Tego dnia zmieniałam strony kilkukrotnie: obserwując i przysłuchując się rozmowom. Szczególnie jaskrawy wydaje mi się jeden obrazek: mężczyzna z mieczykiem Chrobrego wpiętym w kołnierz udzielający rady: „proszę zamienić w artykułach z «Gazety Wyborczej» słowo «faszysta» na słowo «żyd», a wtedy okaże się, że druga strona też używa mowy nienawiści”. W jednym miał rację: obie strony używają podobnego języka, równie sprawnie argumentując. Tylko że narodowcy – szczególnie ci radykalni ze swoimi „środkami perswazji” – stoją wizerunkowo na straconej pozycji. Któż z nas „przede wszystkim Europejczyków, dopiero potem Polaków”, jak opisał swoich adwersarzy wspomniany mężczyzna (oczywiście nie mogło być żadnej dyskusji z tym stwierdzeniem), wybierze hasło „Wielka Polska Narodowa” ponad „Polska potężna swoją różnorodnością”? Wobec takiej alternatywy należy przejść na tego dnia triumfującą (choć na co dzień niekoniecznie) stronę Kolorowych.

To, co działo się 11 listopada na warszawskich ulicach – być może prócz parady historycznej, która jednak także została zakłócona – było po prostu smutne. Zmartwiło mnie pobojowisko na placu Konstytucji, ale jeszcze bardziej słyszane w tej scenerii dochodzące z „kolorowej strony” wybuchy radości i okrzyki, że faszyzm nie przeszedł „po naszych ulicach”. Dziwić może radość organizatorów Kolorowej Niepodległej. Bojówkarze nie zostali „zatrzymani” i nie zniknęli z powierzchni ziemi – faszyzm zamiast „nie przejść”, poszedł (już nie w Marszu Niepodległości) po prostu w swoją stronę, paląc i demolując nie tylko nasze, ale i swoje ulice. Wsiadł w mój pociąg i pojechał do domu. Mam nadzieję, że nie do mojego. Ale na pewno do mojego miasta – tzw. narodowcy po udanej zadymie nie znikają, by pojawić się znów wyłącznie 11 listopada. Tak jak uczestnicy Kolorowej Niepodległej – chodzą po ulicach, do szkół i pracują, spotykają się i dyskutują. Łagodniejsza forma zdobyła swój przyczółek na Krakowskim Przedmieściu.

Nikt nie zadał pytania: skąd oni się biorą? Przez cały weekend dużo mówiło się o piątkowych wydarzeniach, nie słyszałam jednak, by ktokolwiek publicznie podał przekonujący mnie sposób na zatrzymanie uwarunkowanego kulturowo (sic!) pochodu radykalno-narodowych nastrojów. Każdy, kto w piątek choć przez chwilę posłuchał uczestników obu manifestacji i czytał relacje obu stron, mógł przekonać się, że takich nastrojów nie zatrzymają ani policja, ani Kolorowa Niepodległa.

* Ewa Serzysko, socjolożka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Autorzy koncepcji numeru: Karolina Wigura, Ewa Serzysko, Paweł Marczewski

„Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.