Piotr Kieżun
Malraux, czyli pisarz spotyka polityka
„Dajcie mi autora, rocznica sama się znajdzie”, można by sparafrazować słynne zdanie generalissimusa. Na brak obchodów nie narzekamy. Kończy się właśnie Rok Miłosza, a już od stycznia decyzją Sejmu będziemy słowem i czynem upamiętniać Korczaka, Kraszewskiego i Skargę (Piotra, nie Barbarę). Ktoś mógłby zauważyć, że od nadmiaru głowa nie boli, ale jest jednak granica chłonności wszelkiego rodzaju rocznicowych inicjatyw. Jeszcze długo po 2010 roku wielu warszawiaków będzie dostawało mdłości na myśl o Walcu Des-dur op. 64 nr 1 Chopina po tym, jak po raz tysięczny musieli wysłuchać jego fragmentu odtwarzanego przez jedną z kilkunastu chopinowskich ławeczek.
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że nie tylko my jesteśmy opętani przez demona świętowania. Francuzi nie zostają w tyle, a jako naród starszy i liczebnie silniejszy, mają nawet specjalny „Zbiór obchodów narodowych” wydawany przez tamtejsze Ministerstwo Kultury. Zawiera on całkiem pokaźną listę kilkudziesięciu pisarzy, artystów, naukowców i mężów stanu, na którą w 2011 roku podstępnie wciągnięto naszą Marię Skłodowską-Curie, przemilczając jej słowiańsko brzmiące panieńskie nazwisko. Przy okazji nie obyło się bez skandalu z Céline’em w roli głównej, o czym już pisałem na łamach „Kultury Liberalnej” (nr 110 (7/2011) z 15 lutego 2011 r.).
Podręczny zbiór obchodów wyprodukowany przez francuskich jajogłowych nie zawiera jednak ważnego nazwiska. Chodzi o André Malraux. W tym roku przypada bowiem sto dziesiąta rocznica jego urodzin. Pomimo nieobecności w ministerialnych dokumentach, o autorze nie zapomniał Google, umieszczając na swojej stronie logo wyszukiwarki z podobizną pisarza, a przede wszystkim CNRS, francuski odpowiednik Polskiej Akademii Nauk, które wydało olbrzymi „Dictionnaire Malraux” (Słownik Malraux) – blisko tysiącstronicową książkę z trzystoma hasłami w formie krótkich esejów.
Kim był Malraux? Michaël de Saint-Cheron, jeden z jego przyjaciół i współautor słownika, w króciutkiej biografii „André Malraux ou la conquête du destin” (André Malraux lub zwycięstwo nad losem) przypomniał epitety, jakimi w ostatnich latach obdarzano tę postać. Malraux miał być szarlatanem i mistyfikatorem, fałszywym rewolucjonistą i malowanym działaczem ruchu oporu, wreszcie złym pisarzem, miernym myślicielem i „eseistą, którego teksty o sztuce nie były niczym innym, jak bełkotem”. To oczywiście krzywdzące opinie i trzeba je dzielić przynajmniej na pół. Raymond Aron, który przyjaźnił się z Malraux jeszcze przed wojną, wspominał go jako człowieka niezwykle wykształconego, wspaniałego kompana do rozmów o literaturze, historii i polityce („Widz i uczestnik”, 1992, s. 118).
Jest jednak w przytoczonych zarzutach ziarno prawdy. Powieści Malraux – tłumaczone i wydawane masowo w PRL – wyjątkowo się zestarzały, jego książki o sztuce też trącą myszką, a przede wszystkim kłócą się w wielu miejscach z ustaleniami specjalistów, nigdy też filozofia i myśl polityczna pisarza nie wyszły poza garść ogólników. Z perspektywy czasu Malraux blednie jako twórca. Za to wciąż fascynuje swoją biografią, która pomimo wielu ubarwień z jego strony pozostaje jednym z ciekawszych francuskich życiorysów pierwszej połowy XX wieku.
Swoją publiczną karierę zaczynał jako bibliofil i edytor. Szybko poznał literacki paryski światek, między innymi Maxa Jacoba, Aragona, Cendrarsa czy mieszkającego nad Sekwaną Erenburga. W wieku dwudziestu trzech lat zorganizował wyprawę do Kambodży, by wywieźć stamtąd khmerskie reliefy. Zatrzymany przez policję, ledwie uniknął więzienia (wstawili się za nim Gide, Mauriac i Gaston Gallimard). W latach 30. mocno komunizował, dużo jeździł po świecie i wydawał zaangażowane politycznie powieści. Za „Dolę człowieczą” – historię chińskich rewolucjonistów z Szanghaju – otrzymał w 1933 roku Goncourtów. Rok później wraz z Gide’em usiłował spotkać się z Hitlerem, by wręczyć mu petycję o uwolnienie Dymitrowa, oskarżonego o podpalenie Reichstagu. W 1936 roku stworzył złożoną z ochotników Escuadrilla España, jednostkę, która brała udział w wojnie domowej w Hiszpanii po stronie Republiki. Pod koniec II wojny światowej zaangażował się w ruch oporu na terenie Alzacji i Lotaryngii. Tuż po wyzwoleniu zakładał z Sartre’em słynny miesięcznik „Les Temps Modernes”. Później stał się jednym z najzagorzalszych gaullistów, wiernym współpracownikiem generała i pierwszym francuskim ministrem kultury.
Gdyby do tego, siłą rzeczy, skrótowego biogramu Malraux dodać jeszcze jego perypetie rodzinne (samobójstwo dziadka i ojca, śmierć kochanki w czasie wojny, a później synów w wypadku samochodowym, rozwód, uzależnienie od leków psychotropowych), okazałoby się, że moglibyśmy tymi przeżyciami obdzielić przynajmniej kilka osób.
Cóż jednak, oprócz ciekawości historyka, miałoby nas pchać do śledzenia losów tego francuskiego intelektualisty? Malraux wydaje się człowiekiem z innej epoki, jego pełen patosu język jest nam w sumie obcy. Ale być może właśnie to jest w nim najbardziej interesujące. Malraux jest bowiem jednym z historycznych już przykładów połączenia pisarstwa i publicznej aktywności w służbie nie tyle samej polityki, co konkretnego polityka. Jak pisze w „Le Magazine Littéraire” Maxime Rover, recenzując „Dictionnaire Malraux”, Malraux zawsze „definiował się poprzez innych” (nr 512, 2011). Imponowały mu wielkie nazwiska, mężowie stanu, którzy ucieleśniali polityczną wizję. W „Antypamiętniku” ze wzruszeniem odnotowuje spotkania z Nehru i z de Gaulle’em. Temu ostatniemu był zresztą wierny do samego końca i zawsze bronił jego decyzji. Z de Gaulle’em będzie też przede wszystkim kojarzone jego nazwisko.
Nam, którzy żyjemy w świecie liberalnej ironii, trudno jest zaakceptować taki literacko-polityczny mariaż. Pisarz popierający nie tyle ideę, ile polityka, wydaje się zdradzać ideał niezależnego twórcy. Czy intuicja zawarta w tym twierdzeniu jest słuszna i czy obecnie możliwa jest jeszcze relacja podobna do tej, jaka łączyła Chateaubrianda z Napoleonem? Malraux o tym marzył i starał się realizować to marzenie u boku generała. Być może – jak to ujął Aron – pomagała mu w tym skłonność do patrzenia na politykę w kategoriach poezji lub przez pryzmat skojarzeń historycznych, a także upodobanie do mitologizowania własnej biografii.
Dziś wydaje się, że przemieszanie literackiego i politycznego zaangażowania jest raczej rzadkością. Ale kto wie, ile w Malraux moglibyśmy odnaleźć nas samych – pomimo naszego dystansu, nieufności do wielkich słów i postrzegania polityki jako zbioru procedur. Warto to sprawdzić. „Dictionnaire Malraux” jest w każdym razie do tego doskonałą okazją. A przy tym jedną z bardziej udanych form upamiętnienia wybitnym zmarłych. Miejmy nadzieję, że zamiast wymyślnych gadżetów Korczak, Skarga i Kraszewski też doczekają się podobnych wydawnictw.
* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.