Tomasz Kozłowski

Filozofia, głupcze!

Wbrew pozorom „Wymyk” to rzecz nie o uciekaniu od świata i ludzi. Uciec się nie da, ale można spróbować się im wymknąć – nie tyle „od” co „do” siebie. Przypominając jakością produkcji porządny amerykański film, ma przy tym słowiańską wartość dodaną, wzmocnioną przez łódzką szkołę filmową ze słynnym moralnym niepokojem w tle i Kieślowskim na pierwszym planie (Greg Zgliński studiował w Łodzi pod kierunkiem naszego mistrza filmu). W połączeniu ze szwajcarskim dystansem (drugie obywatelstwo Grega) daje to świetny filmowy koktajl – wstrząśnięty, ale nie zmieszany.

Zawrotny pęd PKP 

Uniknięcie zmieszania jest ważne – uzyskanie spójnej całości „Wymyku” przy zachowaniu klarowności szeregu filmowych sensów jest wyczynem godnym podziwu. Mamy tu przecież przenikające się relacje męsko-damskie, braterskie, rodzinne czy gospodarcze. Mamy też efektywność i zarazem banalność młodzieńczego zła, szukanie prywatnej sprawiedliwości, arcyludzką słabość i ludzką twardość, czy koszmarny nacisk sankcji obyczajowej spotęgowany współczesnymi środkami komunikacji. Jeśli chodzi o przyjemność samego oglądania „Wymyku”, zachwycają mini-scenki z maxi-natężeniem, jak chociażby efektowny przejazd tuż przed pędzącym pociągiem (choć jest to pęd PKP, ale tu jest w zupełności wystarczający), thrillerowate zabawy z bronią czy nieuchronność potęgi losu w postaci ogromnej ciężarówki zmierzającej ku ukochanemu samochodowi głównego bohatera. Samochód zresztą – niczym w porządnym amerykańskim filmie – odgrywa tu sporą rolę: przypomina romantyczne początki małżeństwa tegoż bohatera, stanowi o przypadku, rozgrywającym opowiadane w filmie losy. Wreszcie, jako prezent na rocznicę ślubu, niby to przeznaczony dla płci pięknej. wyraziście ukazuje „męską” duszę.

To jednak nie wszystko. Zgliński przede wszystkim stawia widzowi naprawdę wielkie pytanie, w które wstrzeliła się też pełnia aktorskich możliwości Więckiewicza. Pytanie tak wielkie, że zdawałoby się, że obecnie już nie wypada zadawać go w towarzystwie: Jaki jest człowiek? Niby nieustannie zadaje je kino tradycyjnie zwane ambitnym; zwykle jest ono jednak tam unurzane w historii, moralności, czy – ostatnio – płciowości itp., bądź też zostaje ono wpisane w fantazję, baśń. Na tle wszystkich tych godnych szacunku poszukiwań Zglińskiemu udała się sztuka niebagatelna. Postawione przez niego pytanie jest czyste, podobnie jak próba odpowiedzi. Idąc z duchem czasu kryzysu chciałoby się rzec – parafrazując powiedzonko amerykańskich prezydentów– „filozofia, głupcze, filozofia”.

Zgliński: reżyser-filozof 

Zgliński przy tym filozofem akademickim wyraźnie nie jest. I całe szczęście. Reżyser dochodzi do tego, co filozoficzne, przez to, co ekstremalnie życiowe. Ale też dzięki temu przeglądamy się w filozofii najczystszej próby. Sporo znajdziemy tu wpływów Kieślowskiego: w sposobie narracji, prowadzeniu aktorów, nawet zasadniczym klimacie filmu, ale przede wszystkim – w filozofii człowieka. Dobrze oddaje ją zdanie Malraux: „Najstraszniejsze w śmierci jest to, że przemienia ona życie w los”. Człowiek myślący, szukający to człowiek, który próbuje wyrwać się z nacisku tego co materialne, tego, na co nie ma wpływu, tego co losowe właśnie, co przypadkowe. U Malraux, u Kieślowskiego i u Zglińskiego śmierć wyjątkowo brutalnie, ostatecznie i totalnie wbija człowiekowi do głowy, że nadal jesteśmy za słabi, by wysiąść z losowości na przystanku niepodległej świadomości. Z punktu widzenia rozumu i wolnej woli śmierć jest zawsze przypadkowa. Prócz śmierci, kruchość ludzkich wyborów nieustannie uświadamia człowiekowi uzależnienie jego wyborów od faktów, na które nie ma wpływu, łącznie z podświadomością i nieświadomością. Jedyne co możemy robić, to reagowanie post factum, im bardziej świadome i pokorne wobec losu, tym lepiej.

Najbardziej dosadnie opowiada o tym Kieślowski w niezwykle rzadko przypominanym filmie „Przypadek”. Ukazane są w nim dwa losy bohatera – w pierwszym przypadku udaje mu się złapać pociąg, a w drugim – już nie… Podobnie Zgliński poszukuje najbardziej podstawowych prób wymykania się losowi, wymykania się przypadkowi. Dzięki niemu stajemy bowiem u wrót jednego z największych odkryć współczesnej filozofii (nigdy nie dość przypominania, że nie wszystko odkryli Grecy) w przestrzeni między fenomenologią i filozofią egzystencjalizmu. Jest to jednocześnie jednym z największych życiowych pytań. Czy coś z nas zostaje po zdrapaniu wszystkich zagranych ról społecznych, wszystkich małych i większych działań i zaniechań? Czy po rozsunięciu zasłon w postaci zawodu, rodziny, otoczenia nadal jest w nas człowiek ? Czy jesteśmy tylko tacy, jak widzą nas inni, jak sami widzimy siebie przez nasze uczynki. Czy też mamy szansę na czyste człowieczeństwo poza tym wszystkim?

Z dobrymi reżyserami jest często jak z dobrymi pisarzami. Warto żeby przed właściwą twórczością sporo się nabuntowali, żeby też przeszli sporo różnych ścieżek. Stało się to udziałem Grega. Z wielkim pożytkiem dla niego i jego widzów. Taki pożytek jest jednak możliwy tylko wtedy, gdy twórca zachowuje młodzieńcze zwątpienia i pasje. U Grega znajdziemy je w rosnącym zadziwieniu ludźmi i ich obyczajami, w nieustającym pytaniu dlaczego mamy skłonność do marnowania życia, a nawet – w wieloletniej fascynacji grą na gitarze. Sam reżyser gra w zespole, wykonującym ścieżkę dźwiękową filmu (muzykę Jacka Grudnia). Biorąc pod uwagę nie tylko muzyczne wyczyny Zglińskiego, pozostaje tylko poprosić: Zagraj to jeszcze raz, Greg.

Film:

„Wymyk”

reż. Greg Zgliński

Prod. Polska 2011

* Tomasz Kozłowski, doktor nauk prawnych.

„Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.