Jacek Wakar
Bez koturnów
Oglądam „Rewolucję balonową” w warszawskim Teatrze Powszechnym, patrzę po ludziach i z przyjemnością odkrywam, że reagują, jakby ze sceny opowiadano ich historię. Czuję podobnie, chociaż autorka, Julia Holewińska, jest ode mnie o niemal dekadę młodsza. I zastanawiam się, ile w tej opowieści jest z Julii, a ile z aktorki Katarzyny Marii Zielińskiej (jest w „Rewolucji balonowej” świetna), ile wreszcie z reżysera Sławomira Batyry. Pewnie każdego po trochu. I wiele także jest z nas. Dzieciństwo w latach 80., dorastanie w 90., za oknami budząca się do wolności Polska, jej bohaterowie i jej groteskowe upiory. Symbole tamtych czasów, emblematy tandetnego kapitalizmu. Czasem śmieszne, a innym razem straszne. Rodzice z uniwersytetu, którzy na zew nowych czasów reagują zabawniej niż ich dzieci, doszczętnie tracąc głowy. Przerabialiśmy to i może dlatego na „Rewolucji balonowej” czujemy się jak u siebie. Tym bardziej, że skromny monodram Zielińskiej to jest być może znak nowej rzeczywistości. Oto na wielkim ekranie Mazowiecki pokazuje znak zwycięstwa, widać młodego Tuska, Kaczyńskich, Pawlaka, Wałęsę oczywiście. Tyle że dla Wiktorii, co chciała, by nazywali ją Vicą, oni wszyscy są jak obrazki z podręcznika historii. Bo życie było gdzie indziej i wreszcie skierowano na nie reflektory.
Seans „80 milionów” Waldemara Krzystka też przynosi ulgę. Epizod przejęcia pieniędzy Solidarności w przededniu stanu wojennego zainscenizowano w tym filmie jakby to była amerykańska komedia sensacyjna w stylu retro. Bez pompy, bez bogoojczyźnianych póz, z wyczuciem, z lekkością, z wdziękiem. I okazało się, że historię Frasyniuka, Piniora, Bednarza i Huskowskiego można oglądać bez namaszczenia, jakie należy się bohaterom. Za to z sympatią, jaką obdarza się prawych i sympatycznych ludzi, nadstawiających karku w słusznej sprawie, ale bez haseł na ustach i sztandarów w dłoniach. Bo życie nie było przecież samym bohaterstwem, ale i codziennością. Młodością chmurną i durną – jakkolwiek banalnie to brzmi. „80 milionów” daje ulgę, bo udowadnia, że polskie kino potrafi czasem wyzbyć się swych zadekretowanych z góry powinności. Nie odrabia lekcji z historii najnowszej, ale opowiada historię na kanwie prawdziwych wydarzeń. Maluje soczyście sylwetki bohaterów, pakując ich do dużych fiatów i każąc im ścigać się po ulicach poszarzałego Wrocławia. To prawda, że film Krzystka nie jest pozbawiony wad, za długo ciągnie się ekspozycja, sztucznie wypada historyczna klamra, kuleją postaci kobiece, trudno uwierzyć w płomienny romans z francuską dziennikarką, która jedynie dziennikarkę udaje… To wszystko jednak nic wobec poczucia wspólnoty, jaka może (oby tak się stało) połączyć bohaterów i ich widzów. Waldemar Krzystek wie, że Solidarność to już dawny mit. Że się wszystko roztrzaskało. Tymczasem jednak przywołuje na ekranie tamten lepszy czas, zdejmując Frasyniuka i innych z cokołów. Nie kamienuje ich pomnikami, ale pozwala, żeby na nowo podobali się dziewczynom i imponowali chłopakom. „Czarny czwartek” Krauzego, a wcześniej „Śmierć jak kromka chleba” Kutza były jak apel poległych. Krzystek mierzy niżej, ale wącha czas. Wierzę, że jego film może na nowo stworzyć choć namiastkę pokoleniowej więzi pomiędzy nimi a nimi. Sprawić, by ludzie Solidarności zeszli z wyblakłej fotografii.
Z ulgą słuchałem też Janusza Głowackiego, gdy opowiadał o filmie o Wałęsie, do którego przymierza się Andrzej Wajda. Zagra Robert Więckiewicz, może jedyny dziś aktor zdolny podołać wyzwaniu, Danutą Wałęsą ma być Agnieszka Grochowska, która dostała do ręki i atut, i ograniczenie w postaci niezwykłej opowieści pani prezydentowej o sobie, właśnie wydanej przez „Znak”. Zatem wszystko w porządku. Wajda na konferencji prasowej wydawał się w formie, zresztą przeciwko temu, by to on kręcił ten film, trudno mieć cokolwiek. Jak mu się uda, nie wiadomo, ale Głowacki, kiedy opowiada o własnym scenariuszu, napawa otuchą. Otóż nie idzie oczywiście śladami Zyzaka i Cenckiewicza i nie zapomina, że Wałęsa był bohaterem. Nie zapomina też jednak, że był zwyczajnym człowiekiem, co w sumie daje zwyczajnego bohatera. Tyle tylko, że i on miał słabości, ciemne strony, a wreszcie bywał śmieszny. Więckiewicz nigdy nie bronił się przed tym, by jego bohaterowie bywali śmieszni, więc zapewne podobnie będzie z jego Lechem. Głowacki mówi słusznie, jak Czechow, Mrożek i w ogóle wszyscy mądrzy, że nie da się pisać w jednym tonie, bo tragedia przegląda się w komedii, wszystko, co wzniosłe przekłuwa śmiech. I to jest doskonały patent na film o Wałęsie. Nie pomnik, a żywe kino, na takie były prezydent zasługuje. I właśnie takie kino uniknie pułapki hagiografii (jak dobrze, że reżyser ze scenarzystą postanowili zmienić tytuł „My, naród polski” na „Wałęsa”), opowiadając o niezwykłym człowieku, co żył w ciekawych czasach. Wiadomo, film Wajdy stanie się siłą rzeczy narodową sprawą, nie obejdzie się bez presji, nadmuchanego do granic wytrzymałości balonu oczekiwań. A jednak jestem dziwnie spokojny. To chyba będzie całkiem niezły film.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 151 (48/2011) z 22 listopada 2011 r.