Helena Anna Jędrzejczak

Do garów, kobieto (pani poseł)!

Wybory minęły. Na szczęście. Mamy nowy rząd. Tak bywa. O tym, że jego niepełna nowość jest fenomenem, nie będę pisać, bo wiele już o tym było. Mamy też parytet, a właściwie system kwotowy. Zagwarantowane 30% miejsc na listach, dla jednych radość, dla innych zawiedzioną nadzieję (bo mało), dla jeszcze innych – powód do niezadowolenia lub kpin (bo po co w ogóle). Ale dzisiaj nie o dyskursie około parytetowym.

Jesteśmy przekonani (przynajmniej niektórzy), że kobiety w polityce są potrzebne. Że ich głos się liczy, że tylko one poruszą ważne tematy, że skierują debatę na właściwe tory. A na dodatek wprowadzą do niej słynną kobiecą łagodność, kulturę dyskusji i wysoki poziom merytoryczny. Będą stanowić wartość dodaną, nawet jeżeli ich pojawienie się w Sejmie miałaby się łączyć z odesłaniem na polityczną emeryturę wieloletnich panów posłów. To ostatnie okazało się to jednak propozycją wybitnie mało atrakcyjną i przez władze partyjne niepożądaną, na co jednoznacznie wskazują badania nad kampanią, przeprowadzone przez Instytut Spraw Publicznych.

Bezpłatny czas antenowy. Wszystkie (!) spoty czytane męskim głosem. Jeżeli spot ma jednego bohatera – zawsze był nim mężczyzna. Jeżeli ma ich więcej – to 73% bohaterów wszystkich stanowili mężczyźni. Dane ilościowe są szokujące, zwłaszcza w przypadku partii, które nie odnosiły się wrogo wobec uchwalenia ustawy kwotowej.

Na mnie jednak większe wrażenie zrobiły dane jakościowe. Tematyka wypowiedzi. Obszary zainteresowań. Prezentowane kompetencje. Bo obraz kandydatów i kandydatek na posłów i posłanki wyzierający ze spotów telewizyjnych (a przecież wierzy im znacząca część społeczeństwa!) doskonale wpisuje się w panoszący się stereotyp.

Mamy więc panią (kandydatkę na) posłankę. Obiecuje zająć się żłobkami, urlopami, edukacją dzieci (raczej wczesnoszkolną niż uniwersytecką). Zna się na budżecie – domowym. Funkcje pełni w rodzinie, ewentualnie w jakimś stowarzyszeniu. Polityka zagraniczna, kwestie narodowe, „wielka polityka” nie leżą w kręgu jej zainteresowań. Przecież i tak mówi ogólnikowo, nie wdaje się w szczegóły – jakby się obawiała pomyłki, nie była wystarczająco kompetentna albo po prostu wiedziała, że i tak przysługuje jej mało czasu na wypowiedź.

I mamy pana (kandydata na) posła. Może mówić dłużej – prawie 85% całego czasu spotów ogólnopolskich zabierali mężczyźni – mówi więc o swoich planach, zajmuje się także szczegółami. Pracuje i to poprzez pracę, i pełnioną w niej funkcję, go identyfikujemy. Zna się na gospodarce (krajowej, unijnej), obiecuje zająć się ważkimi kwestiami – polityką zagraniczną (wszak jesteśmy w Unii, w dodatku przechodzącej kryzys – jak się nią nie zajmować?!), kwestiami narodu (czasem też pamięci), reformą służby zdrowia, systemem edukacji. I nawet tu ma przewagę – wszak ona (kandydatka) pragnie tylko bezpiecznego miejsca dla dzieci, a on myśli systemowo, na horyzoncie swych rozważań ma uniwersytet, a nie zerówkę. Jest poważnym człowiekiem, zajmującym się ważkimi problemami KAŻDEGO POLAKA.

I trudno się potem nawet dziwić, że udział kobiet wśród parlamentarzystów to tylko 23% w Sejmie i 13% w Senacie. Kandydatki (w większości) sprawiały wrażenie, że są kandydatkami wyłącznie dla kobiet, zainteresowanymi tym, co interesuje kobiety (przynajmniej stereotypowo i w społeczeństwie mało zaangażowanych ojców i poświęcających się matek) i co tylko dla kobiet jest ważne.

Oczywiście, poruszane przez kandydatki na posłanki kwestie nie są nieistotne. Pewnie bez zaangażowania posłanek Sejm nie zająłby się tzw. ustawą żłobkową czy parytetem i nie podejmował tematów dla męskiej poselskiej większości mało sexy.

Tylko że obraz kobiety wyłaniający się ze spotów dla mnie osobiście też jest mało sexy. Kobieta (kandydatka na posłankę) miotająca się gdzieś między kuchnią, przedszkolem a hipotetycznym Sejmem nie należy do mojej bajki. Oprócz zagadnień edukacyjnych (zwłaszcza wczesnoszkolnych), społecznych i tych związanych z rodziną, widzę wiele ciekawych (ciekawszych!) tematów. Budżet krajowy czy unijny wydaje mi się bliższy zainteresowaniom komisji sejmowych niż ten tworzony w domowym zaciszu. A w naszej kampanii nawet o zagadnieniach równościowych, antydyskryminacyjnych i polityce prorodzinnej mówili raczej panowie niż panie.

Nie twierdzę, że te ostatnie nie mają kompetencji. Może o nich nie mówią, może im na to nie pozwalają, może skąpo wydzielają czas antenowy. Ale trudno oczekiwać, by społeczeństwo gremialnie zagłosowało na osoby, które sprawiają wrażenie, że tylko czekają, aż ktoś im krzyknie „kobieto, do garów!”.

* Przy pisaniu artykułu korzystałam z badań Instytutu Spraw Publicznych, zrealizowanych w ramach projektu „Kobiety na listach wyborczych”, opracowanych przez Emilię Rekosz.

** Helena Anna Jędrzejczak – historyk idei, socjolożka, doktorantka w ISNS UW. Pracuje w Centrum Nauki Kopernik.

„Kultura Liberalna” nr 152 (49/2011) z 6 grudnia 2011 r.