Jacek Wakar
Euro jak z koszmaru
W piątkowy wieczór dostałem mały prezent. Zamiast jak dotąd jeździć na spektakle Krzysztofa Warlikowskiego do podwarszawskich Włoch albo Ursusa, a potem wracać w szczerą noc, na „Opowieści afrykańskie według Szekspira” poszedłem spacerkiem. Chyba ze wszystkich widzów byłem w najbardziej komfortowej sytuacji, grano niespełna kilometr od mojego domu. Do przedstawienia została chwila, gdy odebrałem telefon. – Grecja, Rosja, Czechy – wykrzyczał Wojtek K. – Żartujesz – wydusiłem. Nie żartował.
Przed losowaniem grup przyszłorocznych Mistrzostw Europy było jak zawsze. Nieustanne przelewanie z pustego w próżne: z kim zagrać lepiej, bo szanse większe, a z kim spotkanie byłoby może bardziej efektowne, za to porażka absolutnie oczywista. W telewizyjnym okienku te same twarze co przy wszystkich tego rodzaju okazjach. Mniejsza o piłkarzy, ich obecność była przynajmniej zrozumiała. Najbardziej jednak za każdym razem żenuje mnie kilku złotoustych weteranów, przedstawicieli tzw. polskiej myśli szkoleniowej. Prawda, Jerzy Engel odniósł z reprezentacją wielki sukces, bo udało mu się awansować na Mundial. Przegrał na nim z Koreą Południową, otrzymał srogie manto od Portugalczyków, a na koniec, w meczu o pietruszkę, pokonał Amerykanów. Tyle zrobił i od tej pory nie opuszcza telewizyjnego studia. A nieśmiertelny komentator, rozpływając się w uśmiechach, spija futbolowe mądrości z jego ust. Od kiedy mam prawdziwą frajdę z oglądania Ligi Mistrzów w kanale n, wiem, że i u nas mogą pojawić się fachowcy z prawdziwego zdarzenia. W tym zestawieniu popisy oratorskie Dariusza Szpakowskiego zdają się jeszcze bardziej żałosne.
Grecja, Rosja, Czechy – to była wymarzona grupa. Gdyby Polacy trafili tylko na dwie z tych drużyn, i tak musieliby mówić o szczęściu. A tak, złośliwi mogliby powiedzieć, że koneksje prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Grzegorza Laty sięgają daleko poza nasz kraj. Tyle że jakoś nie czułem obowiązującej euforii.
Przed Euro 2012 jestem bowiem pesymistą. Takie losowanie sprawia, że odpadnięcie po pierwszej fazie rozgrywek będzie już nie oczekiwaną porażką z futbolowymi gigantami, ale policzkiem wymierzonym przez średniaków, którzy swoją przygodę w Polsce lub na Ukrainie zakończą ćwierćfinałem. Dojdą do niego zresztą też jedynie dzięki piątkowemu losowaniu. Gdyby Grecy, Czesi, Rosjanie, o nas nie wspominając, zagrali w grupie z Włochami, Niemcami, Holandią, Hiszpanią, Anglią, Francją, Portugalią, a obawiam się, że i z Danią, Szwecją, Chorwacją oraz Irlandią, pozostałoby im jedynie prosić o jak najbardziej łagodny wymiar kary. A tak sprawę awansu rozstrzygną między sobą, srogie lanie dostaną dopiero potem. Spodziewam się też, że mecze w polskiej grupie na Euro będą zdecydowanie najsłabsze na całej imprezie. Dlatego takie losowanie odbiera radość z wielkiego święta. Polacy z prezentu nie skorzystają, Polska na tym straci. Bo to, co najważniejsze i najpiękniejsze – mecze w „grupie śmierci” między Niemcami, Holandią, Portugalią i Danią oraz potyczki Anglików, Szwedów, Francuzów i Ukraińców – będzie się działo na Ukrainie właśnie. Gdańsk będzie miał swą ucztę 10 czerwca, gdy naprzeciwko siebie staną Hiszpanie i Włosi, potem na PGE Arenie będzie jeszcze ćwierćfinał. Warszawę czekać będzie jeszcze ćwierćfinał i półfinał. Ale Wrocław i Poznań mogą liczyć jedynie na niespodzianki. Na to, że wielkie widowiska stworzą zespoły, na które nikt szczególnie nie liczył.
Prawdopodobne też, że wszyscy, którzy bali się, że w przyszłym roku w czerwcu Polskę ogarnie gorączka, będą mogli spać spokojnie. Gdańsk i Poznań przeżyją najazd Hiszpanów i Włochów, ale to nie to samo, gdyby spotkali się jeszcze u nas Anglicy, Niemcy i Francuzi. Warszawa zaś będzie napompowana występami białoczerwonych, ale o wielkich zyskach może zapomnieć. Dość powiedzieć, że w obecnej sytuacji najbardziej liczy na kibiców z Rosji. Zatem rachunek jest nieubłagany – w ramach Euro 2012 odbędą się u nas (nie licząc występów Polaków) może ze cztery ważne mecze. Jak na tak oczekiwaną imprezę trochę mało, nieprawdaż?
Wszystko to jednak byłoby niczym, gdyby Polacy zagrali olśniewająco. Gdyby nie tylko przeszli przez grupę, ale i potem zagrali jak równy z równym z Niemcami albo Holandią. Jednak uwierzyć w to trudno. Fakt, Czesi są w kryzysie, Grecy zdobyli tytuł w 2004 roku, ale był to w sumie przykry dla futbolu przypadek zwycięstwa kunktatorstwa w obronie nad prawdziwą grą. Rosjanom w wyjściu ponad średnią nie pomaga nawet sponsorujący ich Gazprom, dzięki któremu mają za trenera Holendra Dicka Advocaata. A jednak wszyscy razem są w meczach z Polakami faworytami. Bo kiedy to ostatnio zagraliśmy mecz taki, jak z Portugalią za Leo Beenhakkera, zakończony zwycięstwem 2:1 w Chorzowie? Ja przynajmniej sobie nie przypominam. Pamiętam za to doskonale niedawny sparing z Włochami. Rzecz nie w tym nawet, że przegraliśmy, nie podejmując walki. Smutne jest to, że Włosi wygrali z Polską, grając na jedną trzecią swoich możliwości, na stojąco. Jakby Polaków nie traktowali poważnie. Nie udowodniliśmy im, że są w błędzie.
Dlatego jestem przed Euro 2012 pesymistą. Mamy dziś piłkarzy słabych, średnich i Lewandowskiego. Mamy też zawodników, którzy zbyt szybko uwierzyli w swoją wyjątkowość. Przykład? Ależ proszę – mający zawsze sto słów na każdą okazję Wojciech Szczęsny. Przyznam, że z zażenowaniem usłyszałem, jak nabijał się z Fàbregasa, z którym grał do niedawna w Arsenalu (teraz Cesc gra w Barcelonie). Niby to nic istotnego, może po prostu nie mam za grosz poczucia humoru. A jednak pomyślałem sobie: gdzie Szczęsny, a gdzie Fàbregas, coś się komuś pomyliło…
O PZPN, Franciszku Smudzie i ogólnej degrengoladzie polskiej piłki już nie wspominam. Jakoś tak mi się zdaje, że w czerwcu będziemy mieli popsute futbolowe święto. Obym się mylił…
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 152 (49/2011) z 6 grudnia 2011 r.