[yt]IG4SbX26G60&feature=related[/yt]
Szanowni Państwo,
„obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej! Zwracam się dziś do Was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego. Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią!”… Budzące niegdyś strach i niesmak przemówienie, dziś stało się częścią pop-kultury. Każdy może dotrzeć do niego na YouTube. Co to jednak oznacza? Od wprowadzenia stanu wojennego mija 30 lat. Oficjalnie, gdy chodzi o jego oceny, mamy do czynienia z wyraźną zmianą perspektywy. Dawniej – rozmowy o nim spontanicznie prowadzone były w kategoriach „wojny”, „okupacji”, „zła koniecznego” itd.. Dziś – wzniosłość ustąpiła, a spory wydają się rytualne, wręcz pozbawione wysokiej temperatury. Czego, dzięki tej nieszczęsnej rocznicy, dowiadujemy się o współczesnej polskości? Jak odbierają rocznicę nowe pokolenia, które z trudem wyobrażają sobie, że PRL mógł istnieć naprawdę? Jeśli istnieje morał z lekcji 13 grudnia – do kogo należałoby skierować opowieść o nim? I czy w ogóle warto?
W dzisiejszym numerze głos zabierają trzy osoby z „Kultury Liberalnej”. Według Jarosława Kuisza, w opowiadaniu o stanie wojennym dostrzec można swoisty paradoks. Z jednej strony, wstyd za przeszłość sprawia, że wydarzenie to wyparowuje ze zbiorowej pamięci. Z drugiej – przez to, że wydarzenie zostało niemal zapomniane, zyskuje zaskakującą… świeżość dla twórców literatury i filmu. Łukasz Jasina przekonuje, że choć czas rozliczeń prawnych za stan wojenny skończył się, niewykluczone, że gorące debaty o przeszłości dopiero nadejdą. Natomiast Anna Piekarska pisze o doświadczeniu młodego pokolenia. Jej zdaniem niewiedza o wydarzeniach przeszłości nie musi być zjawiskiem negatywnym. Wręcz przeciwnie: niesie ze sobą dystans, niedostępny starszym.
Oprócz tego proponujemy jeszcze Państwu dwa głosy ze stron światopoglądowo całkiem przeciwnych. Maciej Gdula szkicuje trzy różne współczesne opowieści o stanie wojennym i wskazuje na iskrzenie między nimi. „Prawica zapewne zaproponuje niedługo 24-godzinny Trybunał Stanu, bo tylko tak będzie można poradzić sobie z rosnącą rzeszą zdrajców” – ostrzega. Natomiast Filip Memches opowiada o narodzie peerelowskim jako głównym aktorze stanu wojennego. I o tym, że współcześni Polacy – spadkobiercy tegoż narodu – nie chcą o swojej prawdziwej tożsamości pamiętać, zatem o stanie wojennym milczą.
Zapraszamy do lektury,
Redakcja
1. JAROSŁAW KUISZ: Wymazywanie. Wersja polska [fragment]
2. ŁUKASZ JASINA: Mity rozliczenia
3. ANNA PIEKARSKA: Stan wojenny to po prostu historia
4. MACIEJ GDULA: Trzy razy wolność
5. FILIP MEMCHES: Naród peerelowski
Wymazywanie. Wersja polska [fragment]**
Na wieść o wprowadzeniu stanu wojennego znany dziennikarz, Jerzy Zieleński, popełnił samobójstwo. W wyniku pacyfikacji Kopalni „Wujek” zginęło 9 górników. Znane są liczne przypadki pobicia przez ZOMO ze skutkiem śmiertelnym… Współcześnie, gdy od kilku lat z sondaży jasno wynika, że Polacy są coraz bardziej zadowoleni z życia, dramatyczne gesty z niedawnej przeszłości mogą wydawać się coraz mniej zrozumiałe. W świetle późniejszych wydarzeń może wręcz niepotrzebne.
Gdy przeglądamy dziś rozmaite publikacje z lat 80., szczególnie uderzające jest oddalenie od ówczesnego patosu. Czarno-biały opis świata ustąpił miejsca sporom na temat przeszłości rozpisanym na wiele głosów. Pozostawia nas to jednak z trudnym pytaniem o sens poświęcenia osób, które protestowały przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Zamiast zastanawiać się po raz setny nad tym, czy generał Jaruzelski był bohaterem czy zdrajcą, oraz prowadzić akademickie rozważania o tym, czy w 1981 roku Polska była jeszcze państwem totalitarnym, warto dziś zwrócić uwagę na zupełnie inny problem.
Otóż debaty o historię najnowszą rozpalają dziś drastycznie wąski krąg odbiorców. Na dodatek wyraźnie można tutaj dostrzec zjawisko przepaści pokoleniowej. Rozmowa o ocenie stanu wojennego nie może być zatem prowadzona bez pytania o niezwykłe wprost zjawisko rozległej ignorancji całych roczników młodych Polaków na temat niedawnej przeszłości. Już w 2005 roku ponad połowa Polaków nie znała dokładnej daty wprowadzenia stanu wojennego. 52 procent badanych nie było w stanie podać nawet roku jego ogłoszenia (sondaż CBOS z 2011 roku potwierdza, że wiedza o tych wydarzeniach jest mniejsza niż w latach 90. – „Gazeta Wyborcza” z dn. 8 grudnia 2011 r.). Przedstawiciel „Pentora” komentując wyniki sondażu już kilka lat temu niepokoił się, iż głównie młode pokolenie nie potrafi sobie poradzić z tym pytaniem. Dowiaduje się ono o wydarzeniach z 13 grudnia 1981 roku z lekcji historii albo od kogoś z rodziny, nie jest zatem związane z tym wydarzeniem emocjonalnie. Przy tym, jak wykazał sondaż CBOS sprzed kilku dni („Gazeta Wyborcza” z dn. 8 grudnia 2011 r.), wśród badanych do 35. roku życia więcej jest krytyków decyzji gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Osobliwa to zatem niewiedza, która została ewidentnie „sprowokowana” przez poprzednie pokolenia.
Zmiana sytuacji pozostaje jednak w sferze pobożnych życzeń. W szkołach średnich zajęcia z historii w najlepszym wypadku zwykle docierają do Powstania Warszawskiego i początków Polski Ludowej. Od lat można usłyszeć banalne wyjaśnienie: „Nie można wyrobić się z całym materiałem”. Znacznie ciekawsze jednak wydaje się niechęć do zagłębiania się w meandry niedawnej przeszłości w rodzinnych domach. Miliony Polaków wcale nie miały na to szczególnej ochoty. Nie dysponowały językiem, który – po 1989 roku – pozostawałby adekwatny tak do opowieści o stanie wojennym, jak i w ogóle o fenomenie pierwszej „Solidarności”. Zaznaczmy: opowieści, która nie trąci myszką i nie wprawia w zakłopotanie, lecz przekazuje wiedzę w sposób atrakcyjny, może nawet inspirujący do budowania postaw na przyszłość. Garstka nauczycieli pasjonatów, którzy wyłamują się z programu szkolnego, oraz pierwsze rekonstrukcje historyczne na ulicach nie rozwiązują problemu. […]
Po 1989 roku można było ustanowić uchwałą Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej dzień pamięci ofiar stanu wojennego, o jednej wizji przeszłości nie mogło być jednak mowy. W zmienionych warunkach odżył pluralizm, w ograniczonym stopniu znany jedynie z czasów pierwszej „Solidarności”. Należało oswoić się z czymś tak banalnym, jak różnice w opiniach na kwestie zupełnie zasadnicze. Jednak dyskomfort wywołany tym brakiem nie powinien być źródłem niepokoju. W końcu to między innymi spór o stan wojenny przyczyniał się do nauki pluralizmu i „kultury wieloznaczności”. Niemiecki filozof Odo Marquard zauważył, że „ludzie potrzebują wielu historii (także wielu książek i wielu wykładni), aby być indywiduami: chronieni przed wyłącznym interweniowaniem jednej jedynej historii – a zatem wolni do bycia innymi – przez historie za każdym razem inne”.
Dobrze byłoby jednak, by następne pokolenia Polaków same odpowiedziały na pytanie, czy z upływem czasu gest ofiar stanu wojennego rzeczywiście okazuje się smutnym gestem daremnego poświęcenia, czy nie. Tylko że na początek trzeba w ogóle dać im szansę poznania historii najnowszej.
* Dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”. Opublikował m.in. książkę o Porozumieniach Sierpniowych 1980 r.
** Pełna wersja tekstu została opublikowana w „Gazecie Wyborczej” dn. 16 XII b.r. [czytaj całość].
***
Mity rozliczenia
Przez polskie środki masowego komunikowania i portale społecznościowe przemknęła wiadomość zatrważająca. W sondażu przeprowadzonym przez TNS OBOP 51 procent respondentów uznało, że decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była zdarzeniem uzasadnionym. Przeciwnego zdania było jedynie 27 procent uczestniczących w sondażu.
To pewien (acz niewielki) wzrost akceptacji dla dzieła generała Jaruzelskiego i jego współpracowników. W podobnym sondażu tego samego ośrodka badawczego, przeprowadzonym dziesięć lat temu – decyzje o wprowadzeniu stanu wojennego poparło 49 procent respondentów (odsetek przeciwników był taki sam).
Dziwi mnie wybór moich współobywateli. Jak to jest możliwe? Z każdym rokiem sędziwy Wojciech Jaruzelski jest rozliczany ostrzej i to nie tylko za stan wojenny. Wychodzi na jaw także coraz więcej dokumentów podważających jego koronny argument obrończy (radziecką interwencję). Mimo akcji edukacyjnych IPN, wyświetlania: „Przesłuchania” Bugajskiego czy „80 milionów” Krzystka – mam wrażenie że WRON i jej przywódca wygrywają wciąż w zmaganiach o historyczną pamięć.
Niejeden „prawicowy” publicysta napisze w tych dniach, że jest to zapewne efektem nierozliczenia, spisku elit postkomunistycznych i części elit solidarnościowych. Pewnie w takim felietonie pojawi się nazwisko Adama Michnika. Podobnie jak relacja z kolejnych nieudanych procesów sądowych sprawców tragedii sprzed trzech dekad (jeden się właśnie toczy). Niektórzy politycy lewicowi powiedzą lub napiszą zupełnie co innego. Wszak Grzegorz Napieralski, gdy był w zenicie swojej politycznej kariery, wprost nazywał generała Jaruzelskiego bohaterem zrywając z ostrożnym stosunkiem do historii, reprezentowanym przez Aleksandra Kwaśniewskiego.
Wielu z nas wydaje się więźniami różnych mitów dotyczących stanu wojennego: o wyjątkowości polskiego nierozliczenia, o zmarnowanych dwóch dekadach niepodległości podczas których wspomnianych rozliczeń nie dokonano i o wpływie niedokończonych rozrachunków z przeszłością na współczesność.
Mit pierwszy: wyjątkowość polskiego nierozliczenia
Zjawiskiem fundamentalnie upraszczającym jest przenoszenie odpowiedzialności na polskie nierozliczenie przeszłości. Oczywiście, liczba skazanych za komunistyczne zbrodnie jest śmiesznie niska, a postępowanie polskiego wymiaru sprawiedliwości woła o pomstę do nieba. Czy jesteśmy jednak wyjątkiem? Demokratyczne państwa wykazują zazwyczaj sporą nieumiejętność rozliczenia „ciemnych kart” swojej historii. Swoich zbrodni komunistycznych nie rozliczyły ani Rumunia, ani Bułgaria (jeśli nie liczyć egzekucji małżeństwa Ceauşescu). W byłym Związku Radzieckim dość szybko uwolniono puczystów spod znaku „Komitetu Stanu Wyjątkowego”. Nawet uchodzące za wzorce rozliczeń Czechosłowacja i Niemcy z problemem tym nie uporały się specjalnie wzorcowo. Żaden sąd nie skazał Wasila Bilaka, odpowiedzialnego za zaproszenie w 1968 roku radzieckich interwentów do Czechosłowacji, zaś sądowe batalie o skazanie Egona Krenza czy Ericha Milkego porównywalne są do kolejnych procesów Wojciecha Jaruzelskiego.
Zresztą nie tylko byłe „demoludy” nie mają się czym pochwalić. Pinocheta nie skazał sąd w jego ojczyźnie. Członków junty argentyńskiej ułaskawiano i ponownie stawiano przed sądem, a do rozliczania generalissimusa Franco Hiszpanie zabrali się do tego dopiero po trzydziestu latach. Niemniej nie jestem pewien, czy we współczesnej Hiszpanii z równym zrozumieniem podchodzi się do decyzji Franco, w Niemczech uzasadnia się decyzję o zbudowaniu Muru Berlińskiego, a w Chile uważa się, że Pinochet musiał dokonać zamachu stanu.
Mit drugi: 30 lat
Problem musi więc leżeć w czym innym. Wyroki sądowe nie są wszak jedynym czynnikiem określającym granicę miedzy dobrem a złem. Nie zrzucajmy winy na wpadki sądów. Wszak to nie wyroki w Norymberdze stały się głównym wyznacznikiem uznania za zbrodnie działań nazistów w Europie. Powojenne procesy zbrodniarzy nazistowskich były Niemcom narzucone, a przeciwko wykonaniu wyroków śmierci dla ludzi takich jak Oswald Pohl (w roku 1951) protestował sam Konrad Adenauer. Późniejsze procesy nazistów w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych inicjowane były już przez niemiecki wymiar sprawiedliwości i łączyły się ze zmianą pokoleniową. Społeczna stygmatyzacja hitlerowskiej przeszłości była jednak procesem, który trwał znacznie dłużej, zaś wyroki sądowe były tylko jednym z czynników wpływających na częściową zmianę myślenia Niemców o ich odpowiedzialności za nazizm.
Pojawią się pewnie i inne głosy, że dwadzieścia lat niepodległości to duży szmat czasu – moment naszej historii, podczas którego można było sobie poradzić ze stanem wojennym pod wieloma względami: prawnym, społecznym i historycznym. Można więc zadać pytanie – skoro rozliczenia się nam jak na razie średnio udały, to czy oznacza to, że nie udadzą się już nigdy?
Nic bardziej mylnego. Czyż Niemcy nie zaczęli rozliczać swojej przeszłości na szeroką skalę na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (prawie trzydzieści lat po wydarzeniach drugiej wojny światowej)? Czyż nasza dyskusja o Jedwabnem i wydarzeniach na Wołyniu nie rozgorzała po sześćdziesięciu latach? Francuska dyskusja o problemie Vandei przydarzyła się nad Sekwaną po dwustu latach. Czyż nie udało się mimo to napisać prawdy? Dyskusja o stanie wojennym trwa, a różnie odbierany film „80 milionów” jest też dowodem, że zmienia się jej jakość. Uczymy się mówić o tamtych czasach bez koturnów i lęków, z patosem połączonym z ironią.
***
Zamyka się powoli etap rozliczeń prawnych. Niepodległa Polska im nie podołała. Okazuje się że nasz system nie jest w stanie ukarać złamania konstytucji i zwykłych zbrodni. Nieudolny system może popełnić ten sam błąd również w przyszłości – brak formalnoprawnego zakończenia sprawy Stanu Wojennego może podważyć zaufanie do „państwa prawa:” jakie budujemy. Trwać jednak będzie długotrwały proces rozliczeń historycznych, które mogą dać polskiemu społeczeństwu znacznie więcej niż wyroki sądów. Rozliczenie takie nie powinno stać się wyłączną domeną historyków i konferencji naukowych. Kontynuowanie dyskusji o wydarzeniach, jakie miały miejsce w 1981 i 1982 roku oraz ich krajowym i międzynarodowym kontekście jest konieczne – wyniki zaprezentowanego we wstępie sondażu dowodzą bowiem tego, że jako społeczeństwo nie wyciągamy specjalnie trafnych wniosków z historii. Wolimy mity.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.
***
Stan wojenny to po prostu historia
Z zainteresowaniem śledziłam dwa lata temu pojawienie się Wojciecha Jaruzelskiego w popularnym programie publicystycznym. Jego długie milczenie i izolacja od życia publicznego sugerowały, że występ w telewizji będzie momentem przełomowym – być może z ust generała padnie wyznanie winy. Uzyskanie jakiegokolwiek przyznania się do błędu zdawało się być również celem redaktorów prowadzących. „Niewygodnymi” pytaniami między innymi o to, czy osoba odpowiedzialna za wprowadzenie stanu może spać spokojnie, starali się doprowadzić do okazania skruchy. W pewnej chwili skonfrontowano Jaruzelskiego z oskarżeniami osób, które w wydarzeniach lat 1981–1983 utraciły bliskich. Generał pozostał jednak niewzruszony. Nie wspominał o jakichkolwiek wyrzutach sumienia i, skądinąd słusznie, podkreślał, iż większość z poruszanych przez prowadzących program kwestii należy do sfery osobistej. Nie wiadomo, kiedy program, który z założenia miał służyć konfrontowaniu ze sobą sprzecznych stanowisk, stał się doskonałą okazją do szafowania arbitralnymi, jednostronnymi osądami.
Po emisji, w moich rozmowach z osobami z różnych środowisk, obok ogólnego potępienia generała pojawiały się jednak głosy współczucia dla „starego, schorowanego człowieka, którego życie zostało sprowadzone do ciągłej rozprawy sądowej”. Ta ambiwalencja charakteryzująca stosunek do Wojciecha Jaruzelskiego wydaje mi się znacząca. Ja sama mam problem z podporządkowaniem go do jakiejkolwiek kategorii. Nie jest dla mnie na pewno żadnym wcieleniem zła, tchórzliwą marionetką w radzieckich rękach czy urzędnikiem, który powodowany racją stanu i dobrą wolą zbłądził. Mam świadomość, że wielu ludzi wciąż go nienawidzi (czego dowodem jest chociażby wspomniany wcześniej program), lecz mi samej trudno jest jednoznacznie go osądzić. Przyczyną nie jest raczej brak wiedzy. Nie jestem w stanie potępiać generała jako człowieka, mogę tylko rozpatrywać jego postępowanie, które pozostaje uwikłane w złożony, wielogłosowy kontekst historyczny. Sprawia to, że podjęcie próby interpretacji i sformułowania oceny jest trudnym zadaniem.
Być może wynika to z tego, że w moim domu relacje o wydarzeniach lat 1981–1983 nigdy nie odgrywały większej roli. Owszem, zdarzały się jakieś urywki opowieści, lecz jakby mimochodem, przy okazji innych wspomnień z okresu przed transformacją. Dlatego też stan wojenny zajmował w mojej świadomości poczesne miejsce obok kupowania „bibułek”, stania w kolejkach oraz heroicznych walk o malucha czy kultową meblościankę. Stapiał się w jedno z różnorodnymi faktami w moje wyobrażenie o tym, czym była Polska Republika Ludowa. Oczywiście w pewien sposób zdawałam sobie sprawę z wyjątkowości tego okresu, ale nie ze względu na jakieś szczególnie dramatyczne wydarzenia. Wydawał mi się raczej momentem kulminacyjnym, stanowiącym jeden z przełomów, które doprowadziły do Okrągłego Stołu.
Wraz z upływem czasu moja wiedza uległa dopełnieniu i usystematyzowaniu, zwiększyła się świadomość wagi poszczególnych wydarzeń. Jednak wciąż nie mogę powiedzieć, bym uważała patetyczną przemowę Wojciecha Jaruzelskiego z 13 grudnia za moment dziejowy. Owszem, uważam, że wydarzenia lat 1981–1983 tworzą lokalny kontekst i nie należy o nich zapominać. Jednakże nie sądzę też, by doświadczenie stanu wojennego miało jakikolwiek wpływ na moją codzienność. Przyczyną mojego dystansu jest to, że nie dane mi było doświadczyć tamtego momentu naszej historii. Niemożliwym jest dla mnie mieć emocjonalny stosunek do czegoś, co poznałam za pośrednictwem książek lub z relacji ludzi, którzy „tam” byli. Nie musiałam opowiedzieć się po którejś ze stron, dlatego też trudno jest mi stworzyć jednostronną narrację. Obraz tego okresu Polskiej Republiki Ludowej pozostaje dla mnie pozbawiony ostrości, niekoherentny.
Rozumiem, rzecz jasna, że dla osób, które z utęsknieniem czekały na przywrócenie w Polsce demokracji i nie bały się w tym celu działać, protesty i bunt, także w latach 1981–1983, są historią dającą otuchę, podkreślającą to, jak ważne są wartości, realizacją ciągłej walki dobra ze złem. Dla innych natomiast, tych, którzy opowiedzieli się po niewłaściwej z dzisiejszego punktu widzenia stronie są historią „nocną” – wstydliwą, mroczną i mówiącą zbyt wiele o ich naturze. Dla mnie jednak, i jak sądzę dla większości moich rówieśników, stan wojenny to po prostu historia. To, że protesty z tego okresu nie funkcjonują w ramach jakiegokolwiek mitu bohaterskiej walki o wolność, uważam za pozytywny. Spojrzenie młodzieży urodzonej po transformacji cechuje chłodny dystans, duża doza obojętności i przede wszystkim – zdrowy rozsądek.
Nie potrafię traktować stanu wojennego z, być może właściwym, pietyzmem. Dlatego też nie pochwalam kolejnych rekonstrukcji historycznych, które odbywają się 13 grudnia. O wiele ciekawsze niż te wątpliwej wartości wyrazy resentymentu jest to, jak różnorodne media kulturowe podejmują tematykę historyczną. Pojawiają się teksty kultury, które zamiast traktować wydarzenia z przeszłości jako okazję do tworzenia patetycznych dzieł „ku pokrzepieniu serc”, wprowadzają wiele subtelnych akordów do sposobu myślenia o przeszłości. Wspaniałym przykładem jest „Wroniec” Jacka Dukaja. Książka ta jest dowodem na to, że mówienie o doniosłych wydarzeniach nie do końca poważnie i z finezją wcale nie musi być nieadekwatne.
Mimo iż minęło sporo czasu, odkąd bezwiednie nuciłam „13 grudnia, roku pamiętnego…”, nie rozumiejąc nawet znaczenia tej przyśpiewki, wciąż nie jestem w stanie określić, co dla mnie kryje się pod nazwą „stan wojenny”. Owszem, jest mi znany pewien zbiór faktów, lecz trudno jest mi zdefiniować relację między nimi a moim życiem. Nie chodzi tu jednak o wygodną ignorancję, pogrążanie się w ahistoryzmie. Odejście od traktowania przeszłości z czołobitną powagą otwiera nowe możliwości w dyskursie – poszerza perspektywę, z której jest postrzegana, włącza do dyskusji nowe kwestie, które wcześniej traktowane były jako tabu. Historia stała się kontekstem, wciąż obecnym, ale nie ciążącym na współczesności, przedmiotem debaty, a nie zarzewiem konfliktów i podziałów.
* Anna Piekarska, studentka drugiego roku Kolegium Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Stażystka w „Kulturze Liberalnej”.
***
Trzy razy wolność
Dezawuowanie marszu niepodległości organizowanego przez Jarosława Kaczyńskiego jest dość łatwym zadaniem. Wiadomo przecież, że Tusk to nie Jaruzelski, że marsz nie zostanie rozjechany przez czołgi, a we wtorek rano poleci zarówno „Kawa czy herbata” jak i „Dzień dobry TVN”. A jednak Jarosław Kaczyński nie jest śmieszny i z pewnością marsz nie doprowadzi go do utraty twarzy. Dzieje się tak dlatego, że stan wojenny a także poprzedzający go wybuch „Solidarności” to jedyne żywe mity w polskim życiu politycznym.
Odtwarzanie przewrotu majowego, października 56’ albo nocy teczek stawiałoby każdego polityka poza nawiasem powagi. Odwołanie do stanu wojennego nie działa w ten sposób. Z pewnością patentu na jego wykorzystanie nie ma wyłącznie prawica, bo do stanu wojennego nawiązywali przecież także przeciwnicy IV RP czy lewicowi krytycy terapii szokowej. Wydarzenia sprzed 30 lat zachowują aktualność, bo były ostatnią chwilą, gdy jako zbiorowość odczuwaliśmy możliwość kształtowania historii a nie tylko podlegania jej prawom.
Dlatego też interpretacja „Solidarności” i stanu wojennego podlega odmiennym kryteriom oceny niż odczytywanie innych wydarzeń. Prawdziwość, wiarygodność informacji czy weryfikacja hipotez nie są tu najważniejsze. Kluczowe jest odniesienie do problemu wolności.
Opowieść prawicowa opiera się na sprawdzonych akordach narodowych. Polacy w grudniu 81’ dzielili się na patriotów i zdrajców. Jaruzelski realizował partykularne interesy partii, które powiązane były z interesami ZSRR. Przemoc wobec Solidarności była powtórzeniem odwiecznego gwałtu na polskim narodzie. Naród wytrwał jednak i zawsze zachowuje siłę, aby się podnieść. Prawicowa wolność polega na suwerenności wyznaczania kto jest szczerym patriotą a kto zdrajcą.
Druga interpretacja opiera się na zestawieniu ze sobą wolności łatwej i wolności ciężkiej. Łatwa wolność nie musi przejmować się konsekwencjami i jest czysto negatywna. Opiera się na niedojrzałych odruchach i wybujałych oczekiwaniach. Trudna wolność opiera się na zasadzie rzeczywistości. To zdolność nie ulegania pokusie populizmu i przyjmowania odpowiedzialności za skutki swoich działań. W tej optyce wprowadzenie stanu wojennego było roztropnym stosowaniem wolności, które powstrzymywało nieprzewidywalny rozwój sytuacji. Niepopularność jest oczywistą konsekwencją takiego postępowania. Ten sam rodzaj heroicznej suwerenności pojawia się zawsze wtedy, gdy oświeconym reformatorom przeciwstawia się roszczeniowy lud.
Trzecia interpretacja odwołuje się do napięcia, jakie istnieje między zarządzaniem społeczeństwem a demokracją. Administrowanie może prowadzić do wzrostu dobrobytu i lepszego zaspokojenia potrzeb, ale polega na wyłączaniu kolejnych sfer życia spod kontroli obywateli i umiejętnym ukrywaniu ciemnych stron wzrostu. Kryzysy są momentami powrotu wypieranych kosztów dobrobytu i jednocześnie wiążą się z ożywieniem odruchów wolnościowych. Pojawia się dążenie do rozszerzenia demokracji i przejścia od zarządzania społeczeństwem do samorządzenia społecznego. Stan wojenny był interwencją, która te nadzieje przekreśliła.
Obecny kryzys nie unieważnia aktualności stanu wojennego. Odpowiedzialni są niestety chyba coraz bardziej gotowi na niepopularność. Prawica zapewne zaproponuje niedługo 24-godzinny Trybunał Stanu, bo tylko tak będzie można poradzić sobie z rosnącą rzeszą zdrajców. Najsłabszy jest głos zwolenników samorządzenia a jego utopijnej energii najbardziej nam dziś potrzeba.
* Maciej Gdula, doktor socjologii, członek redakcji „Krytyki Politycznej”.
***
Naród peerelowski
Pojawienie się Solidarności było istotnym novum w historii Polski. Ale i sam PRL stanowił zjawisko przełomowe w naszych dziejach. Sprawił bowiem, że nastąpiło zerwanie z przeszłością. Druga wojna światowa i jej konsekwencje oznaczały koniec tysiącletniej Polski. Zagłada elit, dalekie przesunięcie w kierunku zachodnim granic państwowych, przemiany społeczne – to wszystko zwiastowało pojawienie się nowego narodu: splebeizowanego i zarazem jednolitego etnicznie, religijnie, kulturowo. Tym samym PRL okazał się też pod pewnymi względami ziszczeniem endeckiego snu o swoiście pojętej polskiej nowoczesności: „uwolnionej” od balastu ziemiaństwa i rozmaitych mniejszości. Bezwzględne okazały się tu prawa biologii – chodzi o efekty ludobójczych praktyk dwóch okupantów. Patriotyzm jest cnotą przekazywaną z pokolenia na pokolenie, więc jeśli ten wielopokoleniowy łańcuch zostaje na skutek wymordowania ojców rozerwany, to patriotyczne pogadanki nic nie wnoszą.
W tej sytuacji rewolta Solidarności musiała być zupełnie nowym rodzajem zrywu wolnościowego. Za tą inicjatywą stał już bowiem nowy podmiot historyczny: naród peerelowski. W ruchu solidarnościowym było mnóstwo osób, które nie mogły pamiętać Polski sprzed roku 1939. Ale jednocześnie Solidarność stanowiła pole kształtowania tożsamości tego nowego bytu historycznego – tożsamości niezależnej od obowiązującej doktryny państwa. I tu rzeczywiście do głosu doszły zachowane w pewnych enklawach, dawne źródła inspiracji: społeczna nauka Kościoła czy inteligencki etos „niepokornych”. Tyle że czerpał z nich naród nie tyle polski – ale właśnie peerelowski.
Trudno było mu jednak przywracać obywatelskie cnoty i wartości, wskazywać sens takich kategorii jak racja stanu czy interes narodowy. Solidarnościowy program adresowany był bowiem do ludzi, którzy w znacznej części zakodowali sobie, że nie należy się wychylać. Zrywy narodowe postrzegali oni nie historycznie, ale mitologicznie. Nawet jeśli były one w ich oczach godne podziwu, to pozostawały na tyle odległe, że nie miały związków z teraźniejszością.
Tymczasem problem z pamięcią o stanie wojennym bierze się stąd, iż go… pamiętamy. Przynajmniej dotyczy to wciąż znacznej części społeczeństwa. A więc możemy widzieć go nie przez pryzmat wyidealizowanego heroizmu czy fałszywej martyrologii, ale tego, czym naprawdę był. A był rzeczywistym, ponurym dramatem społeczeństwa, spacyfikowanego przez gnijącą dyktaturę, która stawała się coraz bardziej groteskowa. Temu wydarzeniu bliżej jest zatem do teatru absurdu aniżeli greckiej tragedii. Bliżej do Mrożka niż do Mickiewicza.
Główną postacią takiej narracji był właśnie naród peerelowski: splebeizowana społeczność, pozbawiona rycerzy i szczytnych politycznych ideałów. Historia tego narodu, w przeciwieństwie do dziejów narodu II Rzeczypospolitej, z którym została zerwana ciągłość, nie jest bajką o żelaznym wilku. Bo przecież i my jesteśmy jej uczestnikami.
Być może dopiero przyszłe pokolenia, które nabiorą większego dystansu do tego, co się stało 30 lat temu, zdobędą się na bardziej wzniosłą, a przez to i tradycyjną, zero-jedynkową, narrację. Tyle, że będzie ona możliwa pod warunkiem, że zbrodniarze nie będą nazywani – w ramach koniunkturalnych porozumień historycznych – „ludźmi honoru”. Kwestią otwartą pozostaje natomiast, czy będziemy mieli do czynienia z ujęciem historycznym czy mitologicznym.
* Filip Memches, dziennikarz, publicysta. Współtwórca periodyku „Czterdzieści i cztery”, portalu Rebelya.pl oraz tygodnika „Uważam Rze”.
***
Autorzy koncepcji numeru: Jarosław Kuisz, Paweł Marczewski, Karolina Wigura.
Współpraca: Ewa Serzysko.
Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 153 (50/2011) z 13 grudnia 2011 r.