Jacek Wakar

 Mówi Stuhr

W ostatnim (12/2011) numerze miesięcznika „Teatr” czytam chwilami poruszający wywiad Michała Smolisa z Jerzym Stuhrem. Wiadomo, że wybitny aktor zawiesił swe występy w „32 omdleniach” w warszawskim Teatrze Polonia z powodu walki z ciężką chorobą. Dlatego jego myśli przyjmuje się jako jeszcze bardziej gorzkie, samemu artyście życząc zdrowia. Tym bardziej, że rozmowa w „Teatrze” stanowi rodzaj pożegnania Stuhra ze sceną. A skoro do niego dochodzi, warto zapytać, dlaczego tak musiało się stać. A czasem i złapać aktora za słowo, bo nie ukrywam, że jest on jednym z tych twórców, z którymi czasem chciałoby się wejść w zażarty spór.

Mówi Jerzy Stuhr, że jego odchodzenie od teatru zaczęło się już w latach osiemdziesiątych, kiedy usłyszał, jak pod kasą krakowskiego Starego Teatru jakaś pani brała „dwa bilety na Stuhra”. Nie interesował ją tytuł sztuki, nazwisko reżysera, a tylko występ aktora wszystko jedno w jakim przedstawieniu. Twierdzi Stuhr, że jako aktor przeszedł do innej ligi. Dowodzi, że nie może należeć do jakiegokolwiek stałego zespołu, natomiast może grać w „32 omdleniach” pomyślanych jako spotkanie na szczycie: Krystyny Jandy, Ignacego Gogolewskiego, no i jego właśnie. Dalej jest wiele o tym, że teatr kreacji jest dzisiaj sztuką kompletnie zapomnianą, bo idzie się w stronę życia. Rządzi dziś poetyka plakatu, która zakłada zwracanie się aktora wprost do widza oraz degradowanie i upokarzanie aktorów. W niej utrzymanych jest większość spektakli, były rektor krakowskiej PWST wymienia obsypaną nagrodami „Sprawę Dantona” Jana Klaty i wskazuje, że jego koledzy amatorzy grali tak już w latach sześćdziesiątych. Stuhr twierdzi, że nie powinien już uczyć, bo między nim a studentami jest wielka przepaść mentalna, estetyczna i komunikacyjna. Aktorzy dziś improwizują jedynie stany emocjonalne, czego efektem może być tylko rzucenie słowem „kurwa”. I wreszcie pointa, gdy Stuhr wyznaje, że stracił wiarę w teatr, bo jest on dla młodych, którzy są w stanie uwiarygodnić fikcję. A człowiek im jest starszy, tym bardziej wydaje się sobie śmieszny w teatrze.

Piekielnie gorzkie słowa, zwłaszcza gdy zestawi się je ze wspomnieniami o pracy z Konradem Swinarskim, Jerzym Jarockim, Andrzejem Wajdą, Jerzym Grzegorzewskim w czasach największej świetności Starego Teatru, gdy był on fenomenem nie tylko na polską skalę. A w kinie Krzysztof Kieślowski… Stuhr grał u nich wszystkich, z czasem stając się kimś więcej niż tylko odtwórcą ról. Z Kieślowskim pisał dialogi do niektórych filmów, Wajdę zainspirował ponoć do realizacji „Zbrodni i kary”. U Grzegorzewskiego widziałem go we wspaniałej ironicznej roli Kaliksta Bałandaszka w „Tak zwanej ludzkości w obłędzie” według Witkacego. Wie aktor, że trafił na wyjątkowy moment, gdy mógł z nich wszystkich czerpać. Z tej sytuacji najwybitniejszych aktorów rodziła się potęga Starego Teatru. Zbudowała ją między innymi „Zbrodnia i kara” Wajdy z Jerzym Radziwiłowiczem – Raskolnikowem i Stuhrem – Porfirym. Mówi Stuhr Smolisowi, że przekonał Wajdę, że Porfirego może grać aktor wciąż młody, że student i sędzia mogli być kolegami z wydziału prawa. Fantastyczne rozwiązanie, w utrwalonym na szczęście na filmowej taśmie przedstawieniu zaowocowało niezwykłą energią pomiędzy protagonistami. Warto do niego wracać, bo ani o jotę się nie zestarzało.

To moja ulubiona rola Jerzego Stuhra, obok tych z filmów Kieślowskiego (przede wszystkim Filip Mosz w „Amatorze”) oraz wręcz archetypicznego Lutka Danielaka z „Wodzireja” Feliksa Falka. To jest aktor, który doskonale sprawdzał się niemal we wszystkich gatunkach (komedie Machulskiego!), a jako reżyser filmowy okazał się prawdziwym spadkobiercą swego mistrza Krzysztofa Kieślowskiego. Jego „Historie miłosne” mam za niemal arcydzieło.

Jednak refleksje Stuhra czasem budzą mój opór. Zgadzam się z nimi w dużej części, choć zbyt łatwo przychodzi chyba jednak artyście skreślanie wszystkiego, co dzisiejsze. „Sprawę Dantona” Klaty ja też uważam za spektakl wybitny, ale nie w tym rzecz. Raczej w tym, że wybitny aktor nie zadaje sobie trudu, by się z dzisiejszym teatrem zmierzyć. To, co w nim głupie, odrzucić bez żalu. To, co być może wartościowe, przemyśleć dla siebie i wyciągnąć wnioski. Bo inaczej wydaje się, że wszystko, co dobre już było i najczęściej to Jerzy Stuhr brał w tym udział, a nierzadko i nadawał kształt. Nikt nie zaprzecza pozycji aktora, dlatego niepotrzebnie – tak mi się wydaje – on sam podkreśla ją na każdym kroku. „Może – gdybym się bardzo skupił – dorównałbym Łomnickiemu?” cytuje Michał Smolis wypowiedź swego rozmówcy. Rankingi aktorskie niewielki mają sens, ale te słowa budzą sprzeciw. Otóż nie. Łomnicki nie miał konkurencji, jego ostatnie role były szczytem aktorstwa ponadczasowego i nowoczesnego jednocześnie. W lutym minie dwadzieścia lat od jego śmierci i mam głębokie przeświadczenie, że jego miejsca nikt nie zajął. Mieliśmy wielkich aktorów i ich ciągle mamy. Nowego Łomnickiego jednak nie mamy i chyba w niedalekiej przyszłości mieć nie będziemy.

Tak sobie myślę, że Jerzemu Stuhrowi przydałby się większy dystans i nieco mniejszy samozachwyt. Jest to artysta, z którym chciałoby się dyskutować, ale na przykład po jego „Korowodzie” wydawało się to niemożliwe, bo obrażał się na niemal każdą niepochlebną recenzję swego filmu. No i ostatnie „32 omdlenia”. Spektakl w Polonii zebrał doskonałe recenzje, wchodziłem na niego przez tłum chętnych gotowych zapłacić niemal każde pieniądze za wejściówki, bo bilety dawno wyprzedano. Przedstawienie jednak zdało mi się jedynie gwiazdorskim popisem trójki wykonawców. Stuhr miał w nim nieformalny benefis, dlatego siłą rzeczy reflektory szły właśnie na niego. On zaś dokonywał cudów transformacji, ale wydawał się być skupionym na własnym kunszcie i nim zachwyconym. W efekcie jego aktorstwo stawało się celem samym w sobie, w teatrze mocno archaicznym, dodajmy. To ja już wolę „Sprawę Dantona”, zdecydowanie.

A jednak gorzki i smutny Stuhr wzmaga apetyt na samego siebie. Chciałbym zobaczyć go na scenie w roli na miarę tych dawnych, gdy teatr miał dla niego jeszcze sens. Niewielu mamy tej klasy artystów.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 155 (52/2011) z 27 grudnia 2011 r.