Marta Bucholc
Cisza i zagłuszanie. O wystawie „Obok. Polska-Niemcy. 100 lat historii w sztuce”
Pragnąc pokazać za pomocą dzieł sztuki tysiącletnie dzieje polsko-niemieckiego sąsiedztwa, trzeba się zmierzyć z niewyobrażalnym mrowiem drobnych problemów, nade wszystko jednak należy odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie: jakim językiem ekspozycja ma przemawiać do zwiedzającego?
Anda Rottenberg, kuratorka arcyciekawej wystawy „Tür an Tür. Polen-Deutschland. 1000 Jahre Kunst und Geschichte” („Obok. Polska-Niemcy. 100 lat historii w sztuce”) pod wysokim patronatem prezydentów Polski i Niemiec, dołożyła wszelkich starań, by zgromadzone w berlińskim Martin Gropius Bau – i dostępne dla zwiedzających jeszcze przez tydzień – dzieła malarstwa, rzeźby, instalacje, wytwory rękopiśmiennictwa i sztuki drukarskiej, przedmioty codziennego użytku oraz zabytki rzemiosła artystycznego przemawiały jednym głosem i w sposób zrozumiały dla widza. Wysiłek ten jest odczuwalny zwłaszcza w miarę zbliżania się do czasów najnowszych, gdy głosy niemiecki i polski coraz częściej zderzają się bolesnym dysonansem. Odnosimy wrażenie, że wystawa miała ten dysonans łagodzić, ujmować eksponowane przedmioty w ramy bliższe współczesnej wrażliwości, uwalniać od monocentrycznych schematów, nie przekłamując zarazem zaklętych w nich emocji.
Chwilami udaje się to znakomicie, widza ogarnia zachwyt, choć uniesienie takie dla każdego zogniskuje się zapewne wokół innych obiektów i skojarzeń. Przyznam, że mnie na przykład przejął nabożnym szacunkiem widok drukarskich klocków drzeworytniczych, zachowanych pomimo tylu pożóg. Nieliche wrażenie robi też pośrodku industrialnego dziedzińca, z żelazną kratownicą na posadzce, prawdziwy płaszcz Krzyżaka – ciężki, zszarzały i szpitalnie zgrzebny. W sali, w której zebrano obrazy Wróblewskiego, z przerażającą „Matką z zabitym dzieckiem”, odczucie świdrującego krzyku wbija widza w podłogę.
W takich momentach głos otaczających mnie rzeczy brzmiał donośnie i czysto. Na ogół jednak towarzyszyło mi wrażenie, że trud kuratorki nie przyniósł spodziewanego rezultatu. I nic dziwnego. Nie ma jednego języka, którym mogłyby przemówić wszystkie te przedmioty – nie istnieje też polifonia, w której ich pieśni mogłyby wybrzmieć czysto i zgodnie. Słyszymy albo ciszę, albo zgrzyt.
Z pewnością najbardziej zawiniła tu przyjęta przez organizatorów chronologiczna kolejność prezentacji i wprost z niej wynikająca konieczność wyboru dziejowych „highlightów”, czyli tematyzacja wystawy wokół wydarzeń i – rzadziej – miejsc. Z jednej strony, miło jest iść przez kolejne sale, rozpoznając twarze znane z podręczników historii, wyczytywać znane (z tychże podręczników) imiona z bulli papieskich czy też przyglądać się z satysfakcją sześciu palcom Henryka Pobożnego. To przyjemność porównywalna z oglądaniem adaptacji ulubionej sztuki albo albumu prezentującego detale znajomych fresków, i zapewne o ten efekt porozumienia z widzem chodziło. Nie zmienia to faktu, że czasy, do których odsyłają te obiekty, dla większości z nas (i Polaków, i Niemców) są zupełnie martwe, a jeśli komuś się coś z czymś skojarzy, to przypadkiem i mętnie. Nawiasem mówiąc, dość problematyczne było dla mnie znaczenie słowa „Niemcy” w tej części wystawy. Przyznam, że (koszmarny) obraz przedstawiający Fryderyka Wilhelma I i Augusta II Mocnego skłonna byłabym osobiście uznać za przyczynek do dziejów stosunków niemiecko-niemieckich, nawet jeśli kontakty polsko-niemieckie symbolizuje urodzona z Habsburżanki Jagiellonka, zamężna za Wittelsbachem (oficjalna twarz wystawy). Nie wierzę jednak, by tego rodzaju dywagacje mogły bawić wielu zwiedzających.
Najprawdopodobniej chronologiczna logika prezentacji miała wzmocnić edukacyjny walor wystawy. Tyle tylko, że chodząc po kolejnych salach, uświadamiałam sobie coraz dobitniej, jak niewielkie są szanse na to, że dzisiejsze polskie podręczniki zawierają to samo, co za moich czasów, a już bliskie zeru wydaje się prawdopodobieństwo, że mały Niemiec uczy się tego samego, co mały Polak. Skoro ja te piosenki rozpoznaję wedle zasady inżyniera Mamonia, to znaczy, że osoby o dwadzieścia lat młodsze najprawdopodobniej słyszą zupełnie coś innego, a najpewniej to, co do mnie mówi, dla nich milczy. Nie wspominam nawet o ewentualnym zwiedzającym zupełnie skądinąd, do którego jednak ta wystawa najwyraźniej nie jest adresowana. Szkoda, bo byłaby to szansa na odświeżenie wizerunku Polski. Tymczasem zanim Japończyk albo Amerykanin przedrze się przez średniowieczne foliały, kopię Drzwi Gnieźnieńskich oraz boleśnie marne w większości konterfekty (niestety, postacie z naszej wspólnej historii nie miały na ogół szczęścia do portrecistów) i dotrze do Abakanowicz albo do fragmentów „Kanału” Wajdy, będzie już zapewne zdolny co najwyżej do odbioru kojącego głosu ze słuchawki audioguide’a.
Są rzecz jasna wyjątki; bitwa pod Grunwaldem jako fototapeta broni się świetnie. Jednak na ogół wrażenie upartej niemoty ekspozycji, pełnej wyższości wobec współczesnych, naiwnych wizji narodu, państwa i terytorium, ustępuje dopiero pod koniec Dwudziestolecia. Wówczas miejsce ciszy zajmuje kakofonia, której żadne dzieła sztuki nie zagłuszą, gdyż nią się żywią, z niej wyrosły i to ona właśnie, a nie dystans uniwersalnej metawrażliwości, stanowi o sile ich artystycznego wyrazu. Być może właśnie praktyczna lekcja tego, że pamięć i historia wikłają nasze emocje i odczucia estetyczne w konteksty, które intelekt i sumienie każą traktować z rozważną ostrożnością, stanowi najważniejszy pożytek z tej sąsiedzkiej wizyty, oczywiście poza spotkaniem z dostojnie milczącym „Dagome Iudex”.
Wystawa:
„Tür an Tür. Polen-Deutschland. 1000 Jahre Kunst und Geschichte”
Martin Gropius Bau
23 września 2011 – 9 stycznia 2012
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”
„Kultura Liberalna” nr 156 (1/2012) z 3 stycznia 2012 r.